Nie ma pan dość żeglarstwa po tylu niemiłych zdarzeniach? Nie chciał pan po którymś kolejnym skierować "Polską Miedź" do portu i zakończyć podróż?

Tomasz Cichocki: W żadnym momencie, nawet najtrudniejszym, najbardziej niebezpiecznym, także gdy jacht został wywrócony, nie przyszła mi do głowy myśl, aby zakończyć rejs. Nie wyobrażałem sobie tego, by mogło się to zdarzyć. Chciałem opłynąć glob non-stop, jako trzeci Polak po Henryku Jaskule i Tomaszu Lewandowskim. Jednak gdy nieokreślony obiekt uszkodził płetwę sterową, musiałem zawinąć w połowie października do portu w RPA i dokonać naprawy.

Reklama

Nie tylko na jachcie widoczne są trudy przedsięwzięcia...

T.C.: Żeglarstwo może być jednak bardzo urazowym sportem. W życiu nie miałem tylu wypadków, tylu urazów co podczas tego rejsu. Fale sprawiały, że przelatywałem przez pokład jak piłka, uderzając o elementy jachtu. Parę razy traciłem przytomność. Po odzyskaniu, głowa była we krwi, ale miałem nici i udawało mi się zszywać rany, zakładać opatrunki. Miałem dobre wyposażenie medyczne, niczym mały szpital. Na szczęście nie wypadłem poza burtę, a za ogromny sukces, za wyjątkowy dar, poczytuję sobie to, że nie musiałem sięgać po gips.

Reklama

Z końcem listopada utracony został z panem jakikolwiek kontakt.

T.C.: 21 listopada na Oceanie Indyjskim był silny sztorm. Nie pierwszy i nie ostatni. Tego dnia, w pobliżu Madagaskaru, doświadczyłem zjawiska występującego w niewielu miejscach na Ziemi. Przekonałem się czym są tzw. trzy siostry, wypiętrzające się kolejno trzy gigantyczne fale. Pierwsza, kilkunastometrowa, uderzyła z siłą wielu ton i opadając niejako z góry na jacht zerwała z masztu talerz anteny satelitarnej. Wcisnęła dosłownie Delphię pod wodę. Siła kompresji była ogromna. Myślałem, że kadłub tego nie wytrzyma.

A jednak wytrzymał i to chyba zezłościło Posejdona, bo na tym ataku nie poprzestał.

Reklama

T.C.: Tak sądzę, bo za moment nastąpiło uderzenie drugiej siostry w burtę jachtu, który po pierwszym ciosie został przestawiony jak dziecięca zabawka, bokiem do wypiętrzającej się kolejnej fali. Po chwili przyszła trzecia siostra. Dokończyła to, czego nie udało się poprzedniczkom. Delphia została przewrócona o 140 stopni. Maszt znalazł się pod kątem 50 stopni pod wodą. Żagle na szczęście były zrefowane, a fok zostawiony +na chusteczkę+. Po tym nokaucie jacht wstał z masztem niczym bokser wyliczony do ośmiu.

Z pewnością trzy potężne ciosy pozostawiły ślady...

T.C.: To, co zastałem wewnątrz mego domu, nie da się opisać. Poczułem się jak w mikserze z produktów żywnościowych, sprzętu elektronicznego, książek i tego wszystkiego co było na półkach. Po tym wypadku straciłem łączność, webasto, radar. Siła wdzierającej się pod ogromnym ciśnieniem wody uszkodziła antenę telefonu satelitarnego. W lutym rozsypał się silnik. Resztkami prądu starałem się czasami skorygować nawigację, ale to było raz na 10 dni i nie dłużej niż przez dwie minuty. Nie miałem prognoz pogody i nie wiedziałem, co i kiedy może mnie dopaść.

Żeglował pan zatem jak Krzysztof Kolumb.

T.C.: Prawie, bo on chociaż miał jakieś urządzenia, natomiast ja wpatrywałem się w gwiazdozbiory, słońce, mapę i kompas, który dawał jednak spore odchylenia. Trzeba było ograniczyć spanie do minimum. Musiałem stać przy sterze, gdyż nie działał autopilot. Pokonywałem średnio 60 mil na dobę, a wcześniej, przed uderzeniem trzech sióstr - 150. Nie mogłem korzystać z odsalarki, ale na szczęście ocalała woda w butelkach. Miałem jej blisko 900 litrów i przy racjonalnym dozowaniu starczyło mi jej do końca rejsu. Natomiast po utracie żywności musiałem ograniczyć posiłki. Przez pięć miesięcy jadłem co drugi dzień.

Żona przyznała, że chciała zabrać do Brestu na powitanie babkę ziemniaczaną i gołąbki, ponoć ulubione przez pana potrawy. Żałowała, że tego nie zrobiła. Przy okazji podkreśliła, że jest pan dużo lepszym od niej kucharzem.

T.C.: Miły komplement, jednak nie czuję się wielkim specjalistą w kucharzeniu. Styl życia, a przede wszystkim podróże sprawiły, że chcąc nie chcąc musiałem zagłębić się w tajniki gotowania. Nauczycielem był świętej pamięci Maciej Kuroń. Na moje potrzeby obecny stopień umiejętności jest wystarczający.

Osoby, które często pana widywały oceniły, że bardzo pan wyszczuplał. Ile kilogramów z pana "wyparowało"?

T.C.: Trzydzieści. Jak mnie żona zobaczyła po zejściu na brzeg, to nie wiedziałem, czy ja się pierwszy rozpłaczę czy ona. Ale nie ma co się użalać nad sobą, co wcale nie znaczy, że bagatelizuję zdrowie. Jutro przejdę badania. Po ich wynikach i konsultacji medycznej będę mądrzejszy, a to pozwoli mi coś zaplanować na najbliższe dni czy tygodnie.