Z toskańskiej Cortony na większe zakupy trzeba zjechać na dół, do pobliskiego miasteczka. Zjeżdżamy więc z pewnym znajomym o znanej twarzy o pół do czwartej, bo wiemy, że wtedy nie będzie tłoku. A ponieważ w niewielkim supermarkecie rozmawiamy po polsku, szybko odkrywa nas pokaźna dama w szortach i po polsku pyta z pewnym szacunkiem (wyraźnie rozpoznała znajomego), gdzie tu można zjeść teraz obiad. Odpowiadam: "nigdzie, musi Pani pojechać do restauracji na autostradę, bo we Włoszech o tej porze wszystko jest zamknięte". "Jak to?" - mówi pani - "to o której oni jedzą obiad, nie o czwartej?". "Około pierwszej" - odpowiadam. "To kiedy pracują?". "Rano" - odpowiadam - "i późniejszym popołudniem". "Leniwe bydlaki" - konstatuje pani i udaje się do działu mięsnego.

Nowoeuropejskość
Może i Włosi są leniwi, a może nie są, nie lubię takich uogólnień. Dla tej pani jednak zderzenie z zupełnie obcą kulturą prowadzi do jednoznacznych wniosków. W zasadzie jesteśmy Europejczykami i z racji przynależności do Unii Europejskiej, i z racji głębszej - gdyż jesteśmy przecież chrześcijanami z dziada pradziada, i jak to wiele osób podkreślało w 2004 roku, nie musieliśmy do Europy wstępować, bo po prostu do niej wracaliśmy po latach realnego socjalizmu. Nie jestem wcale przekonany, że ten powrót na poziomie przeciętnego Polaka turysty odbywa się tak całkiem gładko, ani w ogóle, że jest to powrót. Jest to jednak odkrywanie związane z wieloma błędami i nieporozumieniami. Oczywiście z wyjątkiem tych światowców, bankierów i prezesów, dla których restauracje w Warszawie są tanie, a zatem tanie i proste jest wszystko w Europie.

W innym małym włoskim miasteczku dostrzegamy, że stosowny pojazd szykuje się do odholowania samochodu, który tak stanął, że nie uwzględnił minimalnej szerokości uliczek i uniemożliwił ruch jedną z nich. Podchodzimy powodowani niezdrową ciekawością i oczywiście jest to samochód z Polski. Policja włoska jest na ogół bardzo przychylna ludziom, zdarzyło mi się jechać pod prąd jednokierunkową ulicą i natknąć się przy wyjeździe na większa ulicę na policjanta, który tylko uśmiechnął się, zatrzymał na moment ruch na tej większej ulicy i pozwolił nam wjechać. Ale jak ktoś nie ma wyobraźni i nie rozumie, że jazda po bardzo wąskich uliczkach, a zwłaszcza dokonywanie zakrętów wymaga niezbędnego miejsca, to nie ma wyjścia, trzeba będzie przejść drogę przez mękę i zapłacić kilkaset euro.

Polski turysta w zasadzie bowiem nie rozumie, że gdzie indziej jest inaczej niż w Polsce. Bo też i dlaczego miałoby być inaczej i dlaczego miałby się dostosowywać do odmiennych obyczajów? Myśmy zdobywali Monte Cassino i byliśmy pod Tobrukiem, a teraz mamy jako turyści podporządkowywać się miejscowym obyczajom i regułom!? W życiu!

Powariowali z tą chrzcielnicą!
Na Piazza dei Miracoli w Pizie rozpoznajemy Polaków po przewodnikach. Kiedy w 35 stopniowym upale kupuję przy bramie jakieś picie, jedna pani mówi do drugiej pani: jaki ten Murzyn (sprzedawca) czarny, a koleżanka przytakuje i dodaje: ja to się brzydzę od niego kupować jedzenie.

Po chwili spotykamy je przy wejściu do cudownej katedry - oburzone są, że trzeba zapłacić za wstęp. Po poprzednich uwagach nie chce mi się im tłumaczyć, że jak chcą się tylko pomodlić, to jest osobne wejście, ale nie da się wtedy zwiedzać. Że utrzymanie całego niezwykłego kompleksu w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie kosztuje wielkie pieniądze i że w dodatku na biletach jest napisane, że czyni to fundacja non profit, więc zapłacić po prostu wypada. Zresztą nie wiem, czy warto, bo inni Polacy wydziwiają przy dużym osobnym budynku Battistero, którego budowa rozpoczęła się w 1153 roku. Po co komu taka chrzcielnica? - mówią. Zaiste, w Polsce nie budowano osobnych baptysteriów, a tylko chrzcielnice w kościołach, ale wynikało to z tego, że tradycja baptysteriów została zarzucona z końcem średniowiecza. Polscy turyści zamiast podziwiać romańskie koronkowe filary i sklepienia, mozaiki z marmuru, wolą się dziwować, po co komu było tyle miejsca na ochrzczenie jednego bachora.

W Austrii jedziemy położoną bardzo wysoko autostradą z Villach do Salzburga. Leje niemiłosiernie, istne oberwanie chmury. Wszyscy jadą bardzo powoli, najwyżej sześćdziesiątką, i naturalnie mija nas pędem polski van, który jedzie dobrze ponad sto dwadzieścia, ślizga się od bandy do bandy i wreszcie zwalnia, kiedy inni zaczynają na niego masowo trąbić, bo się go boją. Przecież widział, jak wszyscy zwolnili, ale on nie z takich, żeby się ulewą przejmować, ani - przede wszystkim - nie przejmuje się, że innym może coś złego zrobić. A uprzejmość wobec innych jest zasadą, której łamać w Europie nie wolno. Za chwilę zresztą mamy nowego ananasa w najnowszym mercedesie i kto to - nie Polak, ale Słowak.

W hotelu w Austrii, w którym mieszkamy kilka dni, śniadania są niezwykle obfite. I widzę, jak Polacy pakują sobie bułki ze wszystkim co możliwe na lunch. Wreszcie kelner zwraca im uwagę, że można sobie kupić zestaw na lunch za 6.5 euro (ledwie ponad dwadzieścia złotych), wtedy rzucają te bułki i obrażeni wychodzą. Może się uda coś za darmo, a jak się nie uda, to nie nasza wina, tylko tych, co nie chcą dać.

Polski zestaw - kompleks wyższości połączony z kompleksem niższości - widać doskonale dla odmiany w Wilnie. Siedzę u fryzjera, pani się mną zajmuje. Wchodzi duży facet z gatunku ochroniarzy i pyta po polsku fryzjerkę: ostrzyżesz mnie? Ta mu odpowiada po litewsku. On naturalnie nic nie rozumie, więc mówi, żeby nie udawała, że nie mówi po polsku, bo tu przecież sami Polacy. Fryzjerka odpowiada mu po litewsku. Polak głośno przeklina i trzaskając drzwiami wychodzi. Nam dopiero po kilku spotkaniach z tymi paniami udało się przejść od łamanego rosyjskiego do polskiego. Język polski nie jest dla Litwinów - ze zrozumiałych powodów - bliski czy sympatyczny. Jednak jak się nieco zaprzyjaźnić, to wielu z nich będzie rozmawiało po polsku, ale trzeba mieć chociaż trochę sympatii, trochę woli zaprzyjaźnienia.

Dumny mężulo
Polskę w ramach podziału pracy w ramach Unii Europejskiej, a także z racji dramatycznego niżu demograficznego czeka nieuchronnie imigracja z różnych krajów i to imigracja zarówno ludzi wykształconych (nadzwyczaj już dzisiaj potrzebnych), jak i zupełnie niewykształconych, a w dodatku odległych pod względem religii i kultury od tego, do czego przywykliśmy. Na podstawie obserwowania reakcji Polaków na obcych w Europie Zachodniej można mieć tylko najgorsze przewidywania. Naturalnie, imigranci nigdzie nie budzą entuzjazmu, a w szczególności - powiedzmy wprost - imigranci, którzy nie są biali i nie są wykształceni. Jednak krótki spacer po handlowych ulicach Wiednia dostarcza natychmiast materiału. W Wiedniu liczna jest imigracja muzułmańska z krajów byłej Jugosławii (chociaż o dziwo ostatnio najliczniejsza stała się imigracja z Niemiec, zwłaszcza z terenów byłej NRD), więc na ulicy widać bardzo często kobiety w chustach na głowie. Sprzątaczki - mówi pani, która z mężem idzie przede mną Mariahilferstrasse. Raczej kurwy - odpowiada mężulo. Towarzyszący kobietom imigrant odwraca się wściekły. Polskie państwo szybko przechodzi na drugą stronę ulicy. Za chwilę znowu się spotykamy, ale w sklepie z przecenami, w którym muzułmanek jest mnóstwo. Państwo przebiera, wybiera przeceny po 70 procent i próbuje się przy kasie łamaną niemczyzną targować. Sprzedawczyni tłumaczy, że ona musi zarejestrować kod i że nie ma żadnego pola manewru. On chciałby jej nawymyślać, jej zależy na podłych bluzkach, więc w końcu wyciągają pieniądze. Czekamy z daleka, żeby się, nie daj Boże, nie zdenerwować i nie włączyć do rozmowy po stronie sprzedawczyni.

Oczywiście, spotykamy też prawdziwych polskich turystów i prawdziwą życzliwość wobec Polaków we wszystkich europejskich krajach, ale dominuje wciąż brak cywilizacyjnego i kulturowego porozumienia. Z czego to wynika?

Można sądzić, że przyczyny są raczej wewnątrzpolskie, że ci Polacy - o zorganizowanych wycieczkach nie mówię, bo nigdy nie byłem - którzy jadą na wakacje na Zachód i mają zamiar pozwiedzać i coś sobie kupić, ciągle nie wiedzą, kim naprawdę są. Mają kłopot, użyję tego słowa, chociaż go nie lubię, z własną tożsamością. I jeżeli nawet kłopot ten pokonali w swoim mieście czy miasteczku, bo żyją w pewnym dziwacznym, nowym, ale w miarę stabilnym społecznym układzie, w którym pieniądze i wpływy liczą się najbardziej, to po wyjeździe za granicę gubią się, bo ich lokalna tożsamość ulega zatraceniu, zaś obca cywilizacja wyzwala najgorsze, atawistyczne reakcje. Pewnie powoli będzie coraz lepiej, ale na razie postępów dużych nie widać.
























Reklama