Zazwyczaj od marca do połowy kwietnia na wyspę można dotrzeć zimnikiem, czyli drogą zimową, ale po ostatniej burzy śnieżnej zimnik został zasypany i nie było go widać.

Zimnik został zrobiony po to, żeby miejscowi kierowcy mogli dowozić węgiel dla Czukczów do tamtejszej kotłowni. Ponieważ zimnika nie było, poszedłem po skorupie lodowej. Odległość z lądu stałego na wyspę wynosi 40 km. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czy idę w dobrym kierunku. Wyspa zlała się ze śnieżnym otoczeniem. Nie ma żadnych wzniesień. Jak okiem sięgnąć, wszędzie biel, a sama wyspa nie odróżnia się od morza.

Reklama

Wśród Czukczów

Zszedłem z trasy i trafiłem na małą wyspę Czenczku. Tam spotkałem koczujących Czukczów. Nomadzi powiedzieli mi, że oddaliłem się od wyspy o jakieś 7 km i wędruję w złym kierunku. Moim celem była osada Ajon. Tam też jest stacja polarna, do której zmierzałem. Niestety nadeszła kolejna zamieć i ograniczenie widoczności spadło niemalże do zera. Do tego byłem tak osłabiony po ostatnim zatruciu, że zdecydowałem, iż ostatnie 60 km dojadę na skuterze razem z Czukczami, którzy właśnie wybierali się do Ajonu.

Reklama

I tym samym dotarłem do kresu swej drogi. Tam, koło stacji polarnej, postawiłem polską flagę. Powiała na wietrze w stronę bieguna północnego. Na fladze miałem podpisy wszystkich ludzi, których poznałem w trakcie tej ekspedycji od Magadanu aż po Morze Wschodniosyberyjskie. To ludzie są esencją syberyjskiej ziemi. To oni pomogli mi zrozumieć, co to znaczy mieć otwarte serce dla innych. W każdym domu mnie przyjmowano, w każdej chacie traperskiej.

Na wyspie Ajon spędziłem cały dzień. Polarnicy poinformowali mnie, że za dwa dni nadejdzie wielka burza śnieżna. Ich barometry i przyrządy do pomiaru wiatru wskazywały, że będzie bardzo silna. Afiorow, naczelnik stacji, powiedział mi, że w nocy Czukcze będą jechać do Piveku po produkty. – Lepiej będzie, jak szybko opuścisz wyspę, bo możesz tutaj koczować w trakcie kilkanaście dni – radzili. A ponieważ miałem już zamówiony samolot na 7 kwietnia, nie chciałem ryzykować i zdecydowałem się na szybką ewakuację z wyspy. Po zrobieniu zdjęć postanowiłem wyjechać w nocy z Czukczami opatulony skórami renifera.

Mały biegun

Reklama

Dla mnie wsypa Ajon była takim małym biegunem północnym. Tak samo odległym od wszystkiego. Przemierzyłem ponad 3,5 tys. km, żeby do niej dotrzeć. Bardzo się cieszę, że zrealizowałem wyprawę w 80 proc. W 80, gdyż w jej trakcie nieco zmodyfikowałem plany. Nie wędrowałem cały czas Kołymą. Pomysł na przebrnięcie Czukotki także narodził się w czasie ekspedycji. Nie mogłem także wystartować z samego Sejmczanu z powodu zbyt głębokiego śniegu. Decyzję o tym podejmowałem wraz ze swoją ekipą: Marcinem Osmanem, filmowcem ekspedycji, i Krzysztofem Szafranem, logistykiem.

Ta zimowa wyprawa była walką z każdym dniem i z samym sobą. W trakcie 5-minutowych postojów w temperaturze minus 53 stopni Celsjusza – taka była najniższa temperatura, jaką zastałem w trakcie wędrówki – nie można było nawet napić się herbaty, gdyż trudno wówczas otworzyć termos. W takiej temperaturze tak samo niemożliwe było przegryzienie zamarzniętego pożywienia. To detale, które mówią o tym, jak ciężko bywało chwilami.

Trójbój zakończony

Wreszcie przeprawa przez Syberię była ukoronowaniem wielkiego projektu, który nazwałem trójbojem – trzy wielkie wyprawy przez Północ.

Pierwszą zrealizowałem w czerwcu, kiedy to spłynąłem rzeką Ponoj do Morza Barentsa, a później Morzem Białym opłynąłem południową część Półwyspu Kolskiego niewielkim gumowym kajakiem. Kolejna była 350-kilometrowa przeprawa przez najbardziej niedostępne góry północnej Kanady – Mackenzie, która przygotowała mnie kondycyjnie do ostatniego etapu. W końcu po 4 miesiącach znalazłem się na Syberii.

Teraz, kiedy już jestem w bezpiecznym miejscu, cieszę się, że wszystko się powiodło, że polska flaga stanęła w jednym z najbardziej niedostępnych miejsc i że mogę już myśleć o kolejnych projektach.

Była to jedna z najcięższych ekspedycji, jakie zorganizowałem. Sam fakt, że nie odmroziłem nawet palców, jest dla mnie największym sukcesem. Pamiętam, jak robiłem test w Sejmczanie nad Kołymą. Pierwszy nocleg w zabójczym mrozie. Krzysiek i Marcin spali w ciepłym mieszkanku, ja w namiocie. Było minus 48 stopni. Leżałem w trzech śpiworach skulony jak pies i z ledwością oddychałem. Około 2 w nocy, po pięciu godzinach snu, przebudziłem się. Pierwsza myśl była następująca: nie zamarzłem, żyję, krew wciąż płynie. Mogę spokojnie spać dalej. I to było najważniejsze w trakcie całej tej ekspedycji: nie zmarznąć, iść dalej, nie poddawać się.

Dziękuję wszystkim za wsparcie całego projektu, za to, że mnie nie opuszczaliście i że mogę spędzić święta Wielkiej Nocy już w Polsce. Dziękuję Marcinowi Osmanowi i Krzyśkowi Szafranowi, współtowarzyszom pierwszego etapu, za to, że byli ze mną i mi pomagali. Dzięki tej wyprawie odkryłem wspaniałą przyjaźń.