Jak się okazało, przyczyną problemu był błąd w wizie. Musieliśmy zmienić plany. Zamiast udać się od razu w partię Himalajów leżącą na zachodzie Nepalu, musieliśmy podążyć daleko na wschód, do stolicy tego kraju. Ostatecznie nasza wyprawa w góry opóźniła się o cały tydzień. Jadąc tu, nie uwzględniliśmy powolnego, wschodniego rytmu życia, który uczy rezygnacji ze sztywnych planów i poddania się naturalnemu biegowi wydarzeń.

Reklama

„Naturalnemu” w sensie dosłownym, gdyż podróżowanie podczas pory deszczowej wiąże się z licznymi niespodziankami, takimi jak zawalone błotem, nieprzejezdne drogi, czy mosty, zerwane przez wzburzone rzeki. Nepalczycy jednak nigdy nie okazują zniecierpliwienia, gdy z powodu tego czy innego kataklizmu autobusy odjeżdżają z siedmiogodzinnym opóźnieniem... Czemu więc my mielibyśmy się tym martwić?

Stolica Nepalu, Katmandu, położona jest na wysokości 1400 m n.p.m. Główną atrakcją turystyczną miasta jest Durbar Square (zwany też Hanuman-dhoka), plac świątynny, na którym wznoszą się budowle zbudowane między XII a XVIII wiekiem. Wprawne oko dojrzy tu mieszankę stylów architektonicznych Południowo-Wschodniej Azji. Warto zwrócić uwagę na pagodę Kasthamandap z XII w. Jak głosi legenda, zbudowano ją z drewna pochodzącego z jednego drzewa, co upamiętnia nazwa świątyni („kaasth” w sanskrycie znaczy „drewno”, a „mandap” – „zadaszone schronienie”), która podobno dała imię również samemu miastu. Przyjemnie jest pospacerować także wąskimi i zatłoczonymi uliczkami, gdzie na barwnych straganach sprzedaje się rozmaite towary miejscowego rzemiosła: szale z kaszmiru, wyroby skórzane i filcowe czy ceramikę.

W Katmandu udało nam się kupić trudno dostępne mapy gór zachodniego Nepalu. Ten rejon wybraliśmy z dwóch powodów. Po pierwsze, chcieliśmy pójść w niższe partie Himalajów, wznoszące się do 4 tys. m n.p.m., abyśmy nie musieli stosować tam specjalistycznego sprzętu. Po drugie, zachód jest bardziej egzotyczną częścią tego kraju, ponieważ prawie nie ma tam turystów, w przeciwieństwie do okolic Annapurny czy Mount Everestu.

Reklama

Nasze założenia sprawdziły się. Przez góry wędrowaliśmy w trójkę, nie niepokojeni przez tłumy podróżników, za to spotykając po drodze pasterzy i mieszkańców wysokogórskich osad. Niewiele osób w tej części Himalajów zna angielski, z wyjątkiem dzieci, które uczą się go w szkołach. Wielokrotnie widzieliśmy na swej drodze sympatyczne smyki w niebieskich mundurkach, przemierzające codziennie wielokilometrową wysokogórską trasę między domem a szkołą. Z dorosłymi podstawowy kontakt umożliwiły nam „Rozmówki nepalskie” oraz niezawodne w takich sytuacjach „esperanto” – żywa gestykulacja. Nasza obecność wywoływała duże zainteresowanie i we wsiach często byliśmy otaczani przez chmary dzieciaków, zaciekawionych pojawieniem się białych przybyszy z wielkimi plecakami na ramionach. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i sympatią, której Nepalczycy nie szczędzą również sobie wzajemnie.

Szlaki, a raczej ścieżki wydeptane przez zwierzęta i tubylców, sprawiały nam wiele trudności. Przede wszystkim urywały się w najmniej oczekiwanym momencie i nie zawsze zgadzały się z mapami. O żadnych oznaczeniach oczywiście nie było mowy. Trudy wędrówki wynagradzały nam jednak wspaniałe widoki: w dole chmury otulały masywy gór, na poziomie naszych oczu krążyły orły, a w dali bieliły się ośnieżone szczyty sześciotysięczników. Czuło się we krwi tę wysokość i przestrzeń. Warto było się wspinać!

Gdy wracaliśmy do Indii przez przejście graniczne w Mahendranagar, pożegnał nas ten sam uśmiechnięty celnik, w domku przy zwalonym drzewie...