Wrzesień, październik, a także maj i czerwiec to miesiące, kiedy tradycyjnie ogromna rzesza Polaków rusza na Kos. W niektórych hotelach nasi rodacy stanowią niemal połowę gości. Powodem są niższe ceny, które spadają wraz z rozpoczęciem roku szkolnego, ale także renesans wczasów pracowniczych. W zamian za dobre wyniki na greckie wyspy fruną całe samoloty wypełnione ekipą z jednej firmy. Czasem towarzyszy im aktor znany z serialu, jakiś tancerz z gwiazdami lub obdarzony samorodnym talentem finalista popularnego show. Zadanie ma proste: zabawiać gości podczas animacji, być wycieczkowym wodzirejem lub tak zwanym kaowcem.

Reklama
dziennik.pl / Marcin Cichoński

W tym roku jednak przyjeżdżających na Kos czekają wrażenia, które ciężko nazwać relaksującymi, a które mogą skończyć się nawet kulturowym szokiem. Pierwsi poskarżyli się brytyjscy turyści, którzy na Twitterze zaczęli narzekać, że po mieście Kos nie da się chodzić. "Wszędzie ci cholerni imigranci, psują wakacje i zaburzają wrażenia estetyczne" - to jeden z bardziej kulturalnych komentarzy, które wywołały trwającą do dziś burzę w internecie.

Niedaleko miasta Kos, wzdłuż północnego wybrzeża wyspy i w niewielkiej odległości od wybrzeża Turcji mieszczą się cztero- i pięciogwiazdkowe hotele. Ogrodzenia części z nich sięgają linii brzegowej. Od wody do siatki jest czasem 10, może 12 metrów. Po jednej stronie darmowy alkohol, pięć posiłków dziennie, wieczorne huczne imprezy i całodobowa beztroska. Po drugiej porzucone stare łodzie, pontony, kamizelki ratunkowe, których przybywa wraz z kolejnymi falami uchodźców. Morze często wyrzuca na brzeg podziurawione pontony i fragmenty desek - co rodzi niepokojące wątpliwości o los osób przedostających się do Europy drogą morską. Z miasta Kos widać brzeg Turcji. Dobry pływak poradzi sobie z pokonaniem tego dystansu wpław. Matka z dziećmi - już niekoniecznie. Zaledwie 15 kilometrów stąd zrobiono słynne zdjęcie utopionego trzyletniego dziecka leżącego na piasku.

Reklama
dziennik.pl / Marcin Cichoński

Miejscowi mówią dużo i chętnie. Że jeśli się dobrze pogada z policją (lądową lub portową), to za bezcen można wejść w posiadanie niemal nowej łodzi. Takiej tylko raz używanej. Że warto próbować sprzedawać imigrantom jedzenie, ubranie, a nawet nocleg. Ci, którzy przewieźli przez morze ukrytą gotówkę, często pozbywają się jej już na Kos.

dziennik.pl / Marcin Cichoński

Ale są i tacy, którzy przemierzając Turcję i opłacając miejsce w łodzi, pozbywają się dorobku całego życia. Śpią więc na ulicy, żyją na ulicy. Myją się przy strażackim hydrancie, umiejscowionym tuż obok starożytnych murów miasta Kos. Młodsi, zmęczeni upałem, pływają w porcie pomiędzy luksusowymi jachtami. Starsi i matki z dziećmi przyglądają się im i niespokojnie zerkają na turystów. A ci dzielą się na dwie grupy - jedna nie zawraca uwagi na biedę, która wdarła się do ich wakacyjnego raju, inna - dźgnięta jakimś silniejszym uczuciem, wyrzutem sumienia, chęcią niesienia pomocy - zatrzymuje się, czasem zostawi przed namiotem bochenek chleba lub jakieś niepotrzebne ubranie.

Bo jak przyznają sami rezydenci biur wycieczkowych, coraz częściej Niemcy, Brytyjczycy i Polacy dopakowują do walizek przed wylotem na wakacje stare swetry, spodnie czy bluzy. Po to, by oddać je ludziom koczującym na deptakach i trawnikach Kos. Bo na rajskiej wyspie w tym roku wyjątkowo dużo osób nie wie, jak dalej żyć.

korespondencja: Marcin Cichoński z wyspy Kos

dziennik.pl / Marcin Cichoński