Marinaleda to niespełna trzytysięczne miasteczko w południowej Hiszpanii. Andaluzyjska gmina przemknęła niczym meteor przez europejskie media, gdy jej burmistrz Juan Sanchez Gordillo zorganizował kilka najazdów na supermarkety, wymuszając na ich kierownikach przekazanie podstawowych produktów żywnościowych na rzecz biednych. – Musimy uświadamiać ludziom, że można żyć inaczej, żeby też zaczęli wprowadzać zmiany – powie nam później były miejski radny, odmawiając jednak podania nazwiska. Niebawem miną 34 lata, odkąd Gordillo został po raz pierwszy wybrany na burmistrza Marinaledy. Przez ten czas zdołał przekształcić ją w komunistyczny raj. Tak przynajmniej utrzymują jego zwolennicy. Zwykli mieszkańcy miasteczka wyglądają nie tyle na zachwyconych, ile zastraszonych.
Do miejscowości trafiamy w niedzielne popołudnie. W niektóre niedziele, zwane nieprzypadkowo „czerwonymi”, mieszkańcy wychodzą z domów, by w czynie społecznym posprzątać chodniki, przystrzyc trawę, odmalować płoty. W dni powszednie większość pracuje w spółdzielni, uprawiając karczochy i oliwki, produkując konserwy, wypasając bydło. Każdy dostaje co miesiąc po 1200 euro, niezależnie od stanowiska. Zysk trafia do kasy miasta. Oferta na wagę złota w regionie, który nawet na tle Hiszpanii wyróżnia się na niekorzyść pod względem liczby bezrobotnych. Co trzeci mieszkaniec Andaluzji nie ma pracy. Wśród młodych odsetek ten dawno przekroczył 50 proc. Według Eurostatu to najgorszy wynik w całej Unii Europejskiej.

Bajki dla mediów

Przyłączamy się do wycieczki dla sympatyków skrajnej lewicy, którzy Marinaledę traktują niczym mekkę i przykład powszechnej równości dla reszty pogrążonej w kryzysie Europy. Za przewodnika robi Maria Rodriguez, radna z ramienia komunistycznej Zjednoczonej Lewicy (Izquierda Unida), z której wywodzi się także burmistrz Gordillo. Ugrupowanie ma w radzie miasta dziewięć na jedenaście mandatów. Reszta należy do bardziej umiarkowanych socjalistów z PSOE, partii, z której wywodził się były premier Jose Zapatero. Rodriguez mieszka w zwykłym białym domku.
Reklama
Mój mąż budował ten dom własnymi rękoma, ale projekt nie był nasz. Osiedle zaprojektowali architekci wynajęci przez władze. To one dały niezbędne materiały, wysłały profesjonalnych murarzy, którym mieszkańcy osiedla jedynie pomagali – tłumaczy Maria Rodriguez w rozmowie z DGP. – Buduje się, nie wiedząc, w którym konkretnie domu się zamieszka. Chodzi o to, żeby nikt nie wkładał więcej pracy we własne mieszkanie. Tak jest sprawiedliwiej – dodaje. Za prawo do zamieszkania w takim lokum miesięcznie płaci się symboliczne 15 euro czynszu.
Reklama
Tuż obok osiedla stoi kompleks sportowy im. Che Guevary. W Marinaledzie wiele ulic upamiętnia ikony skrajnej lewicy, przeważnie hiszpańskich i latynoskich rewolucjonistów. W podobnej poetyce jest utrzymana ikonografia – ściany domów są zapełnione okazałymi muralami, przedstawiającymi scenki z życia komunistów z całego świata i okolicznościowe hasła. Prawdziwa czerwona Biblia pauperum. W samym kompleksie są trzy boiska piłkarskie, kort tenisowy, baseny, siłownia i hala. Opłaty symboliczne. Podobne jak w niedalekim przedszkolu, za które łącznie z posiłkami płaci się 2 euro miesięcznie. Przedszkole zajmuje 1/3 okazałego jak na miejscowe warunki budynku, który jest też domem kultury i siedzibą władz. Poza ideologicznymi muralami Marinaledę spośród innych miasteczek południowej Hiszpanii wyróżnia rozbudowana infrastruktura. To rzeczywiste osiągnięcie rządów Gordilli.
Marinaleda ma również na koncie zwycięską walkę z obszarnikiem. Znaczną część należącej do spółdzielni robotniczej farmy stanowi El Humoso – dworek i 1200 ha ziemi. – El Humoso należał kiedyś do księcia del Infantado, ale ziemia leżała odłogiem. Nikt tam nie mieszkał ani nie pracował. Był tylko jeden strażnik, więc zaczęliśmy okupację, która trwała cztery lata. W końcu w 1992 r. przyznano nam ziemię. Ziemia powinna być dla tego, kto chce na niej pracować – opowiada Maria Rodriguez. W dworku jest zaś m.in. noclegownia dla bezrobotnych. Czyżby nawet w komunistycznym raju były problemy z pracą?
– Pracy nie ma za wiele, tylko jak się zbiory zaczynają – mówi wymijająco Sofia, 47-letnia właścicielka piekarni. Skąd w takim razie na drzwiach jej piekarni ogłoszenia ludzi szukających zajęcia? – A nie, to przybysze z sąsiednich miejscowości szukają pracy w Marinaledzie – odpowiada. Niezbyt przekonująco. Jest pora sjesty, więc większość ludzi hiszpańskim zwyczajem zbiera się w restauracjach i winiarniach. Próbujemy pytać, ale mieszkańcy nie są zbyt rozmowni. – Ja nie jestem stąd, jestem z Rubio. Zapytaj tego obok, on jest tutejszy – mówi jeden z napotkanych. Pan Tutejszy też nie bardzo chce z nami rozmawiać. – Mam dość tematu burmistrza. Polityka mnie nie obchodzi. Może Paco ci coś powie – słyszymy.
Paco ma 40 lat i jest kolegą Gordilli jeszcze ze szkolnej ławy. Rozczarowanym kolegą. – Marinaleda to fikcja. Gordillo sprzedaje mediom, co chce, a prawda jest taka, że to miasteczko niczym nie różni się od innych dookoła. Rozejrzyj się, większość z nas w barze jest bezrobotnych – wskazuje w kierunku grupki mężczyzn przy stoliku obok, oglądających mecz. – Pracę i mieszkanie za pół darmo ma ten, kto z nim trzyma, a reszta musi sobie radzić sama – dodaje. A co z tanim przedszkolem, szkołą, kompleksem sportowym? – Mamy infrastrukturę, ale co z tego? Tu nie ma przyszłości dla naszych dzieci. Nawet jeśli to nie dyktatura, nie mamy do niej aż tak daleko – wzdycha Paco.

Praca dla wybranych

– Nie mogę mówić, bo mnie system ukrzyżuje. Strach rozmawiać – ucina próbę nawiązania kontaktu Miguel, 46-letni barman w kolejnym lokalu. Mimo to co jakiś czas podchodzi do naszego stolika i – za każdym razem rozglądając się czujnie po gościach – opowiada o przyczynach swojego strachu. – Przywileje, w tym tanie mieszkania, są dla zwolenników burmistrza, tych chupopteros, pijawek. Kto go nie popiera, ma ciężko – snuje urywaną opowieść Miguel. – Jest tu mnóstwo ludzi, nad którymi wisi kredyt hipoteczny, choć Gordillo chwali się w prasie, że tutaj nie znamy słowa „hipoteka”. O, patrz, to jeden z chupopteros – wskazuje na mężczyznę, który właśnie stanął w drzwiach baru.
Były radny z ramienia IU oficjalnie opiekuje się dużym parkiem w centrum miasta. Jak wszyscy zatrudnieni przez miasto dostaje miesięcznie 1200 euro. – Niby nadzoruje park, a tak naprawdę nawet rąk z kieszeni nie musi wyjmować, podobnie jak jego rodzina. Pracują za niego inni. Wszyscy chupopteros tak zarabiają. Zajęcie przy zbiorach też jest tylko dla wybranych – utrzymuje Miguel. Wybranych albo lojalnych. Przed kryzysem praca była niemal dla wszystkich, teraz trzeba zbierać punkty, by mieć szansę na kilka godzin zajęcia. Jeden dzień walki to prawo do jednego dnia zbiorów, który z kolei daje dokładnie 46,16 euro dochodu.
Walki – czyli np. wyjazdu na protest do Madrytu albo najazdu na supermarket. Dla jednych to kradzież, Gordillo woli mówić o wywłaszczeniu. Nie wywozi przecież rzeczy po kryjomu i bierze tylko najważniejsze produkty: oliwę, cukier, ryż, makaron, warzywa. Na razie akcje uchodzą zwolennikom IU na sucho. Tak było w przypadku najazdu na sklep w miasteczku Ecija. Mimo przepychanki z pracownikami i policją trzydziestu ludziom Gordilli udało się wywieźć dziewięć z dziesięciu załadowanych worków i dostarczyć je do banku żywności w Sewilli. Podobnym sukcesem zakończyła się akcja w Arcos de la Frontera. Straż miejska zablokowała co prawda związkowców przy kasie carrefoura z 20 wózkami, ale po czterogodzinnych pertraktacjach kierownictwo sklepu zgodziło się przekazać na rzecz pomocy społecznej 12 z nich.
Mieszkańcy Marinaledy nie chcą się wypowiadać na temat „polityki walki”. W miasteczku praktycznie nie ma opozycji. W ostatnich wyborach lokalnych (maj 2011 r.) na Zjednoczoną Lewicę padło 72 proc. głosów, reszta poparła socjalistów z PSOE. Zwolennicy prawicy okazali się 59-osobowym marginesem. – Wyboru nie mamy. Ludzie się boją. Sam widziałem, jak w samym środku dnia obrzucili jednemu samochód kamieniami, bo był sympatykiem PSOE. Za dużo tu pijawek, żeby coś zrobić, więc jakoś żyjemy po cichu – mówi Miguel.
Chcieliśmy porozmawiać z Juanem Gordillą. Mimo umówienia się na konkretny termin burmistrz nie odbierał od nas telefonu. Mógł być zmęczony; dopiero co wrócił z manifestacji w Madrycie, podczas której bronił praw eksmitowanych za długi Hiszpanów. Kilka kolejnych osób zdobyło punkty, dzięki którym dostaną szansę na zarobienie swoich 46 euro.