Na górze 15 stopni mrozu, pod Wrocławiem popękały tory. Tu na dole, w kopalni Rudna, niedaleko Lubina, kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia, zawsze 30 na plusie. Tak ciepła jest skała. Właściwie trzy: dolomit, łupek i piaskowiec. Najcenniejszy z nich to łupek, ma w sobie najwięcej miedzi, srebra i złota. W produkcji srebra KGHM jest niekwestionowanym liderem w Europie i drugim producentem na świecie.

Reklama

Do produkcji potrzeba rudy. Bardzo dużo rudy. W tonie jest zalewie 50 g srebra. Dla porównania – miedzi 20 kg. Według raportu z 2007 r. sporządzonego przez United States Geological Survey, amerykańską agencję zajmującą się geologią, polskie zasoby srebra mogą być największe na świecie.

Rudę wydobywa się w trzech kopalniach: Lubin, Polkowice-Sieroszowice i Rudna. Rudna jest największa i najgłębsza. Z tej kopalni pochodzi 40 proc. całego wydobycia KGHM.

Klatką w dół

Po rudę trzeba zjechać tysiąc metrów pod ziemię. Na windę mówi się "klatka". Ma trzy piętra (na każde wchodzi 40 górników) i jest tak szybka, że na jej pokładzie nie można jeść pestek słonecznika. – To tak jakby winda w bloku zjeżdżała z 10. piętra na parter w 2 sekundy. Przy takiej prędkości rzucona pestka słonecznika może wbić się w oko górnika, który jedzie na wyższym piętrze – wyjaśnia nadsztygar Bohdan Kochan. Kilometr w dół jedzie się minutę. Nadsztygar w trakcie zmiany odpowiada za pracę wszystkich górniczych oddziałów. W Rudnej jest ich 14. Poszczególnymi oddziałami rządzą sztygarzy oddziałowi. Ci pracują na dole, nadsztygar przeważnie na górze. Przeważnie, bo gdy tylko coś wydarzy się na dole, jako pierwszy musi tam zjechać. – W razie wypadku to ja dowodzę akcją ratowniczą pod ziemią – mówi Kochan. Ale musi sobie radzić także z bardziej przyziemnymi sprawami, np. awariami sprzętu, dlatego na dole jest praktycznie codziennie. Kopalnie zna jak własną kieszeń.

Reklama



Reklama

Klatka rusza. – Zatkaj nos i dmuchnij – radzi, gdy zaczynam odczuwać zmieniające się ciśnienie. Pomaga. Nim zaczniesz liczyć sekundy, jesteś tysiąc metrów pod ziemią. Jarzeniowe światło oświetla grafitowoszary tunel. Czysto, nie ma pyłu tak charakterystycznego dla kopalni węgla. Ciepło, pracuje się w koszuli flanelowej. Ale Rudna dowierciła się już na 1250 m. Tam skała ma około 35 stopni, dlatego górnicy pracują w koszulkach. Temperaturę pomaga obniżyć klimatyzacja. – Kopalnia pochłania ogromną ilość energii, tyle, ile stutysięczne miasto – rzuca nadsztygar, gdy idziemy do garażu. To miasto pod ziemią. Właściwie miejski labirynt. Setki wydrążonych, przecinających się pod kątem prostym korytarzy. Między nimi filary, czyli niewybrana skała, która ma podtrzymywać strop. Ile jest kilometrów tych korytarzy? – Nikt tego nigdy dokładnie nie policzył. Podajnik, którym w Rudnej transportuje się rudę, ma 48 km, ale to jakby główna arteria kopalni – wyjaśnia nadsztygar. Trzy kopalnie KGHM oddalone są od siebie o kilkanaście kilometrów, ale łączą je podziemne korytarze. Zakłada się, że długość czynnych wyrobisk tych trzech zakładów górniczych to około 1700 km. Tyle, ile z Wrocławia do Moskwy.

Podziemne autostrady

By poruszać się po kopalni, potrzebny jest samochód. Górnicze wyrobiska stworzyły ulice z własnymi znakami drogowymi. Kochan odpala land rovera, to budowany dla armii defender przystosowany do warunków kopalni. – Mam tu odcięcie paliwa i nie mogę rozpędzić się bardziej niż 25 km/h – narzeka, lawirując w plątaninie podziemnych korytarzy. Podskakujemy na muldach. Gaz, hamulec. Przed skrzyżowaniem klakson, ktoś inny może wyjechać z boku albo kopalnianym wyrobiskiem może przechodzić górnik. Skręt. Jeden, drugi. Po minucie jazdy tracisz orientację, nie jesteś w stanie odpowiedzieć, z którego kierunku przyjechałeś. Kochan zatrzymuje auto. Na ścianie pokazuje, jak rozkładają się skały. – To na górze, czarne z białymi smugami, to dolomit, twardy jak granit. Niżej, czarna warstwa – łupek. Na dole sypki i szaro-biały piaskowiec – objaśnia. Zbliżamy się do tamy wentylacyjnej. To obsadzone w skale żółte wrota. Sceneria przypomina wczesne filmy o agencie 007. Brama w rytm syreny i czerwonych błysków koguta powoli się otwiera. Dzięki tym grodziom reguluje się przepływ powietrza w kopalnianych wyrobiskach.



Dojeżdżamy na oddział G7. Na początek komory remontowe maszyn ciężkich. Czyli warsztat mechaniczny, w którym naprawia się kilkunastotonowe maszyny górnicze. Wyglądają jak olbrzymie rekwizyty z filmu "Kingsajz". Pod ziemią we wszystkich trzech kopalniach KGHM pracuje blisko 600 maszyn górniczych. Najpierw ktoś musiał je złożyć, bo na dół zjechały w częściach. Teraz ktoś musi je naprawiać. – Wiesz, ile na dobę spala dwadzieścia kilka maszyn, które pracują tylko na naszym oddziale? – pyta sztygar Marcin Janaś. Nie mam pojęcia. – 4000 litrów oleju. – W całej Rudnej maszyny w ciągu doby spalają 60 tys. litrów – dwie ogromne cysterny paliwa – podpowiada mi drugi sztygar Olek Orłowski. Zachwalają, że większość maszyn jest klimatyzowana, a niektóre z nich prowadzi się za pomocą joysticka. Jedziemy w strefę wydobycia.

Strzał raz na dobę

Maszyny górnicze przypominają owady. Niskie i długie na kołach wysokości człowieka zwinnie przemykają po wąskich kopalnianych wyrobiskach. Najpierw słyszysz ryk kilkusetkonnego diesla, potem w korytarzu pojawia się światło. Nagle z wyrobiska obok wyjeżdża transporter, który z niezwykłą zręcznością wchodzi w zakręt. Trudno uwierzyć, że jest załadowany 40 tonami rudy. I w to, że kierowca zmieścił kilkunastometrową maszynę w tak wąskim zakręcie. Na maszyny trzeba uważać. Kierowca z reguły siedzi bokiem do kierunku jazdy, widzi niewiele. W strefie wydobycia spory ruch. Do przodka wjeżdża ładowarka. Ogromna łyżka zgarnia 12 ton rudy. Wsteczny i gaz. Operator hamuje przed skrzyżowaniem. Z prawej strony tyłem dojeżdża transporter, czyli wóz odstawczy. Hamuje przed ładowarką. Na skrzyżowaniu łatwiej przeładować skałę. Ogromna łyżka przerzuca rudę na skrzynię ładunkową, potem jeszcze ją uklepie. Klakson. Załadowane. Można odjeżdżać. I tak bez końca.

– To przodek – Kochan wskazuje niewielką niszę wyrytą w skale. Ma kilka metrów długości, kilka szerokości i może cztery wysokości. Na szarym stropie czerwona linia wyznacza środek przodka. W wybieraniu skały trzeba być precyzyjnym. Między wyrobiskami muszą powstać filary, czyli niewybrane fragmenty skały, które będą podtrzymywały strop.



Najpierw geolog typuje miejsca, skąd będzie wybierana ruda, czyli przodki. Potem podjeżdża tam wiertnica, maszyna przypominająca koparkę. Zamiast łyżki do kopania ma kilkumetrową głowicę wiercącą. Gdy wywierci otwory w skale, do przodka wjeżdża wóz strzałowy. W otworach instaluje ładunki wybuchowe. Detonuje się je dwa razy na dobę. Wtedy gdy zmieniają się szychty, czyli gdy jedni górnicy już wjechali na powierzchnię, a drudzy jeszcze nie zjechali. Ładunki odpala się z odległości 1,5 km. Z takiego dystansu huku wystrzału, który wyrywa ze skały 200 ton rudy, praktycznie nie słychać. Przypomina trzask łamanej deski. Po strzale czeka się kilka godzin, aż opadnie pył i gazy postrzałowe. Wtedy do przodka wjeżdżają ładowarki i zabierają rudę.

Kiedy z przodka zostanie wybrana ruda, wjeżdża do niego obrywak. Ogromne stalowe ramię odrywa ze stropu i ścian kawałki skały, które nie odpadły w wyniku wystrzału. Teraz w tę wolną przestrzeń wjeżdża kotwiarka. Wierci w stropie otwór. Potem wstrzeliwuje w niego klej, a następnie wkłada i wkręca kotwę, dwumetrowy kołek rozporowy. I tak miejsce koło miejsca. W ten sposób łączy się warstwy skały. Strop jest wtedy bardziej odporny na złamanie. Trzeba pamiętać, że naciska na niego kilometr ziemi. To tak duża siła, że przestrzeń między stropem a spągiem, czyli podłożem, zmniejsza się każdej doby o milimetr. Czasami skały nie wytrzymują i pękają, wtedy następuje tąpnięcie. Jeżeli jest silne, w blokach oddalonych od kopalni o kilkanaście kilometrów przewracają się meble. Można sobie wyobrazić, co dzieje się pod ziemią. Bywa, że w ułamku sekundy korytarz przestaje istnieć, zasypują go skruszone skały. Tego najbardziej boją się górnicy pracujący w kopalniach rudy. – Tu nie ma wybuchów metanu jak w kopalni węgla. Są tąpnięcia, których nie da się przewidzieć, wykryć przed czasem. Nagle wszystko się wali – mówi Kochan. Po zakotwieniu stropu do przodka znów wjeżdża wiertnica, po niej wóz strzałowy, i cykl się powtarza.

Drogocenne gąski

– 4300 ton rudy. 100 ton ponad normę, a 3 maszyny padły – raportuje nadsztygar. To efekt zaledwie 6 godzin pracy jednego z trzech rejonów kopalni Rudna. Kopalnie są trzy, pracują całą dobę. Zza drzwi dyżurki nadsztygara dobiega śmiech i głośne rozmowy. Dziś jest karczma piwna. To element górniczej tradycji. Na sali zebrało się kilkuset górników w galowych mundurach. Piwo, golonka, śpiewy i muzyka. Dziś bawią się ratownicy.



Przed wejściem do karczmy tłumek górników pali papierosy. O polityce z dziennikarzem rozmawiać nie chcą. – Rządzący przyjeżdżają do nas tylko wtedy, gdy potrzebne są pieniądze – ucinają. Niepokoją ich plany sprzedaży kolejnej partii akcji KGHM. Boją się, że Skarb Państwa straci kontrolę nad spółką. A nowy właściciel wybierze z ziemi rodzynki, a potem zakład zamknie.

Te rodzynki to srebro. Na sztabki srebra mówi się "gąski". Nikt nie pamięta dlaczego. Hipotez jest wiele. Jedno wiadomo – nazwa przyszła ze Śląska. Gąska waży około 1000 uncji jubilerskich. To ponad 31 kilogramów. Gąski ustawia się na paletach wyprodukowanych z wyselekcjonowanych i przetworzonych odmian drewna. Chodzi o to, by ze srebrem nie przenieść do innego kraju lub na inny kontynent choroby drewna lub drobnoustrojów, które mogą w nowych warunkach okazać się zabójcze. Na jednej palecie mieści się zaledwie 30 gąsek. Ważą około tony. Z magazynu głogowskiej huty opancerzony transporter przewiezie je do skarbca szwajcarskiego lub brytyjskiego banku. Paleta gąsek jest warta 1,5 mln zł. Coraz więcej banków, funduszy inwestycyjnych i emerytalnych zabezpiecza swoje rezerwy, kupując srebro. Jego produkcję w KGHM rozpoczęto w 1993 r. To wtedy na terenie huty Głogów powstał wydział metali szlachetnych. Pracownicy mówią na niego "Alcatraz". Budynek – kilka razy mniejszy od biurowca huty – otoczony jest wysokim płotem. Są kamery, drzwi otwiera się elektronicznymi kartami, a wszystkiego pilnuje ochrona z bronią. Pracownicy przez bramkę, na której dokładnie sprawdzani są wykrywaczami metalu, przechodzą w szlafrokach. Dopiero za nią przebierają się w ubrania robocze.

Z wydobytej rudy hutnicy najpierw wytapiają miedź. To, co zostanie, nazywa się szlamem anodowym. 40 proc. szlamu, który trafia do hutniczego pieca, to czyste srebro. Około 8 rano operator pieca wylewa do kadzi przetopioną zawartość, srebro o czystości 99,94 proc. To jednak wciąż za mało, choć najwyższa jubilerska próba tego kruszcu 925 oznacza, że jego czystość wynosi 99,25 proc. – Dlatego poddaje się je procesowi elektrorafinacji. Po 20 godzinach reakcji chemicznej na dno przemysłowej wanny opada srebrzysty metal. Jego czystość to 99,99 proc. srebra, tzw. cztery dziewiątki – wyjaśnia Władysław Wroński, kierownik wydziału metali szlachetnych głogowskiej huty. To już właściwy produkt. Teraz można zrobić z niego granulat lub odlać w sztabki. Na tym jednak nie koniec, po wytopieniu srebra pozostaje szlam złotonośny. KGHM odzyskuje z niego ponad 800 kg złota o próbie 99,95 proc. Po odzyskaniu złota pozostaje jeszcze koncentrat bogaty w platynę, którego już nie rafinuje się w KGHM, tylko sprzedaje jako półprodukt.

Lubin dzięki rudzie i KGHM stał się jednym z najważniejszych i najbogatszych polskich okręgów przemysłowych. Miedzionośne złoża w 1957 r. odkrył geolog i górnik prof. Jan Wyżykowski, dwa lata później zdecydowano o budowie Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi. W ciągu kilkudziesięciu lat liczba mieszkańców Lubina wzrosła 16-krotnie. To tu zarobki na jednego mieszkańca są najwyższe w Polsce. W 2008 r. zysk tej spółki wyniósł 2 mld zł, podobnie będzie w 2009 r.