Już wiele tygodni przed największą imprezą sportową na świecie, burmistrz stolicy Wielkiej Brytanii zaapelował do mieszkańców, by tylko w nagłej potrzebie lub gdy jest to niezbędne przyjeżdżali do centrum miasta. Powód? Kłopoty z komunikacją miejską. I jak pokazują statystyki wielu z nich wzięło sobie słowa Johnsona do serca.
W metrze nie ma tłumów. Podróżuje się nim znacznie przyjemniej niż w dni powszednie, a na ulicach są wyraźnie mniejsze korki.
W tej chwili żyjemy jak w mieście duchów. Nic kompletnie się nie dzieje, poza sportem. Wprawdzie jesteśmy organizatorami wielkiego święta, ale miasto niewiele z tego ma - powiedział handlarz nieruchomościami Peter Flaherty z Wimbledonu.
Miał na myśli przede wszystkim właścicieli drobnych biznesów czy zarządzających drobnymi, lokalnymi atrakcjami turystycznymi, jak m.in. Convent Garden, Camden Town. I faktycznie tak jest. W żadnym z tych miejsc nie można praktycznie spotkać turystów. To samo dzieje się na Floral Street. Miejsce to zazwyczaj zasypane ludźmi, teraz świeci pustkami.
To dla nas tragedia. Burmistrz odstraszył również wszystkich turystów. Nikt nie przyjechał do Londynu, kto się nie interesuje sportem, a na kibicach nie można zarobić - powiedział Steve Bibs, jeden z właścicieli sklepu. Obliczył on, że zanotował ok. 60 procentowy spadek wpływów.
Londyn jest teraz zbyt spokojny. To nie jest to miasto, którym było jeszcze dwa miesiące temu. Notuję najgorszy miesiąc od 30 lat. Oczywiście spodziewaliśmy się, że trochę zarobki spadną, ale nie aż tyle - przyznała prowadząca sklep z biżuterią Alice Saffron.
O ile w tej branży można było liczyć się ze spadkiem dochodów, tak w hotelarstwie była nadzieja, że będzie to jeden z najlepszych miesięcy. Ceny wzrosły o ok. 10 procent, ale okazało się, że nie ma chętnych i spadły one o... 30 proc.