Airbnb to zorganizowana działalność przestępcza. Niszczy centra miast, zamieniając je w drogie pustynie, a finansowaną przez ogół przestrzeń publiczną zamieniając w wybiegi dla turystów. Przyczynia się do tego, że brakuje mieszkań na wynajem dla normalnych ludzi, a kupno staje się zbyt drogie ze względu na spekulantów. Poza tym rujnuje uczciwe hotelarstwo”. Takich komentarzy pod tekstami o problemach turystyki i zapaści na rynku wynajmu krótkoterminowego jest zatrzęsienie. Na zagranicznych serwisach inne języki, ale ton podobny.
Przeciwko wynajmowi krótkoterminowemu od dawna protestowali m.in. mieszkańcy Barcelony. Władze wielu europejskich krajów postanowiły ograniczyć jego ekspansję. Także Polakom z bardziej obleganych miast – po początkowym zachwycie jakimikolwiek turystami, którzy uznali nasz kraj za warty odwiedzenia – coraz bardziej zaczęły przeszkadzać rosnące ceny najmu i zamienianie całych budynków na quasi-hotele. Teraz, w czasie pandemii – gdy kolejne gałęzie gospodarki więdną z powodu zakazu prowadzenia działalności lub braku klientów, a najbardziej cierpią te uzależnione od turystów, jak gastronomia i hotelarstwo – właściciele mieszkań na krótkoterminowy wynajem nie mogą liczyć na współczucie. Wręcz przeciwnie. Niektórzy mówią wprost o szczęściu w nieszczęściu, upatrując w obecnym przetasowaniu szansy na uwolnienie rynku mieszkaniowego od licznych patologii. W końcu z dnia na dzień tysiące mieszkań opustoszało (eksperci zaznaczają jednak, że pogorszenie koniunktury na tym rynku było widoczne już wcześniej).
Powrót na stary rynek