"Władze chcą pokazać, że stać je na dokończenie przedsięwzięcia, a gospodarka ma się lepiej niż w rzeczywistości" - mówił politolog i znawca Korei Północnej Nicolas Levi. Choć hotel już dawno został ochrzczony najbrzydszą budowlą świata, władze nie szczędziły sił i środków, aby stał się symbolem potęgi KRLD.
Gdyby został oddany zgodnie z planem w 1989 r., byłby pierwszym budynkiem poza USA liczącym ponad sto pięter. Na szczycie budowli znajduje się osiem obrotowych pięter, w których planowano liczne restauracje i kasyna dostępne tylko dla dolarowych turystów (rocznie do Korei Płn. wpuszczanych jest ich ok. 1,5 tys.). Na razie jednak hotel kojarzy się z gospodarczym upadkiem reżimu: niewykończony kawał betonu z dziurami zamiast okien, 3 tys. pustych pokoi i wielkim dźwigiem wieńczącym konstrukcję.
Phenian wstrzymał budowę wieży w 1992 r. Przyczyna była prozaiczna: brak dewiz, którymi można by zapłacić wykonawcom. Widoczny z każdego punktu stolicy hotel miał kosztować 750 mln dol., co w 1987 r. stanowiło 2 proc. PKB Korei Północnej. To tak, jakby w Warszawie rząd budował hotel za 11 mld dol. W trakcie prac koszty wzrosły jeszcze trzykrotnie.
Ostatnio jednak egipska firma Orascom rozpoczęła prace na budowie hotelu. Kairski potentat budowlano-telekomunikacyjny m.in. umieścił na szczycie bryły własną antenę GSM. I to mimo że telefony komórkowe w tym odciętym od świata kraju są dla zwykłych obywateli zakazane.
Przedstawiciele firmy nie chcą mówić o szczegółach, nie wiadomo zatem, kiedy i czy w ogóle inwestycja zostanie ukończona. Czy to oznacza, że sytuacja Korei Płn. poprawiła się na tyle, że Phenian stać na wypłacenie honorarium Orascomowi? "Te dewizy albo pochodzą z handlu narkotykami, albo też są to dolary fałszowane na masową skalę przez reżim" - wyjaśnia Levi.