Amfiteatr jest wypełniony w 2/3. Jest sobota, ale to dopiero początek czerwca, wakacje jeszcze się nie zaczęły na dobre. Wtedy o miejsce nie będzie już tak łatwo.

Jedna - ktoś krzyknął z tłumu. - Tak, dobrze. Reszta podpisywała Deklarację później, nawet jeszcze w sierpniu - odpowiada strażniczka. - A kto złożył podpis 4 lipca? - znów nie mija kilka sekund i z kilku miejsc na widowni pada nazwisko. - Całkiem nieźle - komentuje prowadząca uroczystość.

Reklama

A wiecie kto spośród prezydentów zmarł 4 lipca? - pyta. Padają odpowiedzi. - Kto się urodził 4 lipca? - znów tłum miejscami odpowiada. Lekcja z historii została dobrze odrobiona. "Z zazdrością patrzymy na amerykańskie parady z okazji 4 lipca" - pisał niedawno w "Polityce" Jacek Żakowski. Z zazdrością trochę patrzymy też na wiedzę Amerykanów o 4 lipca.

Kto z Polaków wie, jakie podpisy znalazły się pod Konstytucją 3 maja? Ile nad nią debatowano? Jak świętowano jej uchwalenie na ulicach Warszawy, a może miasta, z którego pochodzą lub w którym mieszkano? Ile miała stron, jak się zaczynała, kto był jej autorem? Kiedyś myśleliśmy, że mamy w miarę przyzwoitą wiedzę o historii Polski, teraz głupio nam przyznać, że potrafilibyśmy tylko zadawać pytania. Z odpowiedziami byłoby krucho.

Żakowski próbuje nas jeszcze pocieszyć. "3 maja to upamiętnienie sukcesu grupki postępowej szlachty skupionej wokół króla" - pisze. Czyli jak zwykle: "Nic się nie stało Polacy, nic się nie stało". Nie musicie wiedzieć, to elitarne wydarzenie. Doprawdy? Deklaracje Niepodległości była elitarna, skoro 4 lipca pojawił się pod nią zaledwie jeden podpis, a jeszcze 3 maja lud Warszawy mógł świętować trzecią ustawę zasadniczą na świecie, która miała dać podstawy nowoczesnemu państwu.

3 maja się stara, można by zarymować częstochowskim rymem, w łączeniu Polaków w patriotyzmie. Flagi wiszą prawie na każdym bloku, z domami jednorodzinnymi jest już trochę gorzej. Czy jednak czuć jakąś wspólnotę?

"Byłem w Sulęcinie"

Reklama

W amfiteatrze można tę wspólnotę poczuć nawet tego czerwcowego wieczora. - Zaraz wrócę - mówi strażniczka. - A wy w tym czasie poznajcie swoich sąsiadów - dodaje i znika za kulisami. Cały amfiteatr wypełnia się szumem rozmów. Tradycyjne amerykańskie rodziny z prowincji, czyli 2+6, odwracają się do emerytów podróżujących w mobilnych domach spytać się skąd są i na jak długo chcą się zatrzymać w Południowej Dakocie.

Ponieważ jesteśmy wolniejsi w bombardowaniu pozdrowieniami i pytaniami niż Amerykanie, to raczej my dajemy się poznać niż sami poznajemy. Rodzina obok nas to "tylko" 2+3, ale oni nie są z prawdziwego Dzikiego Zachodu, tylko z Indiany. Indiana to mid-West, a mid-West to już prawie wschodnie wybrzeże. Gdyby mieszkali w Utah albo w Wyoming, to liczbę dzieci można by pomnożyć spokojnie przez dwa.

Skąd jesteście, z Polski? - dopytują się zdziwieni. - Tak, z Polski, w Europie - upewniamy sąsiadów, pamiętając o tym, że najbliższe Poland leży na południu Illinois, nie tak daleko w końcu granicy z Indianą. Naszą podróżą są zachwyceni. Do świątyni amerykańskiego patriotyzmu trafiliśmy po 20 tysiącach mil podróży po USA. - Na pół roku do Stanów? Fantastycznie? Z dwójką małych dzieci? Super! Podróżujecie z przyczepą? Ekstra! Jak wam się podoba? Jesteście zachwyceni? No to pięknie! Też musimy sobie zrobić taką wycieczkę po Europie! - są naprawdę podekscytowani.

Inne

Byliśmy już na dłuższej podróży po waszych okolicach. Zobaczyliśmy Sankt Petersburg, potem przejechaliśmy szwedzkim wybrzeżem Bałtyku, byliśmy w Niemczech i Austrii - opowiadają. To już kolejne osoby, które swoje opowieści o podróżowaniu o Europie zaczynają od Sankt Petersburga. Szkoda tylko, że to też kolejne osoby, które zaczynają w Rosji, kończą w zachodniej Europie i omijają Polskę. Organizatorzy różnych polskich kampanii reklamowych w CNN z dumą mówili, jak poprawiła się rozpoznawalność marki "Polska". Rozpoznawalność może tak, ale jak leżała nieruszona na turystycznej półce, tak dalej leży.

Do rozmowy włącza się jeden z żołnierzy siedzących niedaleko. Akurat w naszej części amfiteatru dwa rzędy przed nami zajmują wojskowi w mundurach. - A skąd z Polski jesteście? - pyta Holliday (stopień nieznany, bo mundur polowy, nazwisko wyszyte z tyłu na czapce). - Z Warszawy - odpowiadamy. - To, niestety, nie byłem. Ale spędziłem trochę czasu w Sulęcinie. Bardzo mi się tam podobało, bo pracowałem przy informowaniu okolicznych mieszkańców o ćwiczeniach i mogłem rozmawiać ze zwykłymi ludźmi - mówi. Rozumiemy. Poznawanie ludzi jest na naszej wyprawie zazwyczaj co najmniej tak ciekawe jak parki narodowe i inne dzieła Matki Natury.

Czujność, wytrwałość, sprawiedliwość

Chętnie byśmy jeszcze porozmawiali, ale na scenę wraca strażniczka i kontynuuje prezentację. Słychać też, że chętnych do rozmowy jest jeszcze więcej, bo gwar cichnie powoli, ale nikogo nie trzeba uciszać na siłę. Strażniczka może więc spokojnie przejść do pytań o flagę. Na rozgrzewkę proste pytanie o liczbę kolorów na fladze. Odpowiada chórem cały amfiteatr. Potem zagadki stają się nieco trudniejsze. - Który kolor symbolizuje czujność, wytrwałość i sprawiedliwość? - pyta. Widownia wydaje się nieco niepewna. - Niebieski? - pada nieśmiało. Uff, udało się, z następnymi pójdzie łatwiej. Na korzyść widowni świadczy fakt, że kolory na fladze nie miały przypisanych żadnych szczególnych znaczeń. Ich interpretacja jest wzięta z opisu Wielkiej Pieczęci USA. Dopiero potem przypisano je też "gwiazdkom i paskom".

A dlaczego czerwony na fladze jest przedzielony białym - pyta. To nie jest łatwe pytanie i widownia zastyga w oczekiwaniu odpowiedzi z podium. - To symbol oddzielenia się kolonii od ich matczynej Wielkiej Brytanii - mówi strażniczka. Goście z Polski przyjmują ten fakt z zaciekawieniem. Dla reszty widowni to raczej odświeżenie wiedzy, którą posiedli kiedyś na lekcjach historii.

Inne

Na widownię w miarę sprawnie odpowiadającą na pytania z historii i symboliki flagi patrzy z góry czterech wielkich prezydentów: George Washington, Thomas Jefferson, Theodor Roosvelt i Abraham Lincoln. Wyrzeźbieni "na zawsze", jak można tu usłyszeć, w marmurze Góry Rushmore symbolizują amerykańskie marzenia i ideały oraz kluczowe momenty w amerykańskiej historii . Washington - wolność leżącą u podstaw amerykańskiego eksperymentu, Jefferson - równość, Lincoln - zniesienie niewolnictwa oraz przywrócenie jedności Unii, Roosvelt - zaangażowanie międzynarodowe, ekonomiczną odnowę oraz ochronę środowiska.

Świątynia patriotyzmu

Gotzun Borglum, rzeźbiarz, który stworzył to monumentalne dzieło, miał w planach umieszczenie pod głowami prezydentów tablicy z ideałami, które reprezentują. Uważał, że bez tej tablicy całość jest jak list wrzucony do skrzynki bez adresu. Nie zdążył jednak jej dodać. Zmarł w 1941 roku, jak się tu podkreśla, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Pomysł z tablicami zarzucono, a dzieło ojca dokończył wkrótce syn Borgluma - noszący, a jakże, patriotyczne imię Lincoln.

Mount Rushmore wcale nie miała być świątynią amerykańskiego patriotyzmu. Jego pomysłodawcy, historykowi i publicyście Doane’owi Robinsonowi, chodziło o bardziej przyziemne rzeczy, mianowicie o przyciągnięcie turystów, najlepiej turystów z wypchanymi portfelami. W latach 20-tych XX wieku turystyka w USA była w pełnym rozkwicie. Nic nie zapowiadało końca prosperity, o krachu na giełdach z końca poprzedniego stulecia pamiętali już tylko historycy. Ford nie nadążał z produkcją automobili, a drogi coraz lepiej spinały dawny Dziki Zachód z przemysłowym wschodem.

Rzesze turystów ciągnęły więc do Yellowstone i nawet dalej, na południowy zachód do bajecznych pomników natury południowej Utah. Dawny oregoński szlak w pobliżu Czarnych Wzgórz był idealny do takich wypraw, szczególnie po tym, jak ulepszyła go fala mormonów ciągnących z Illinois do Utah. Tylko właściwie po co zatrzymywać się w Rapid City, skoro nie miało ono nic o zaoferowania?

"Wyszepczmy modlitwę..."

Doane Robinson wymyślił więc, by w Górach Czarnych powstała monumentalna atrakcja turystyczna, która, jak przystało na amerykańskie standardy, będzie musiała być światowo naj-. Tylko tak ściągnie zwiedzających, którzy ściągną w okolice kapitał. Sami kowboje już dawno przestali wystarczać i Południową Dakotę czekał zastój. A cała Ameryka pędziła i kto nie wymyślił sposobu, by się do tego wyścigu załapać, wypadał z gry. Robinson chciał, by strzeliste ostańce Gór Czarnych zamienić w sylwetki wielkich bohaterów Dzikiego Zachodu: Buffalo Billa Cody’ego, Lewisa i Clarka oraz Czerwonej Chmury. Zaangażował więc Borgluma, by powiedział mu czy to w ogóle możliwe z technicznego i artystycznego punktu widzenia.

Inne

Borglum obejrzał Góry Czarne i stwierdził, że to fantastyczne miejsce na monumentalne dzieło. Sam miał jednak inny pomysł. Był gorącym amerykańskim patriotą wierzącym w ideały, które stały za powstaniem jego ojczyzny. Uznał więc, że monumentalne dzieło, które miało powstać w tym miejscu musi oddawać wielkość Stanów Zjednoczonych. Przekonał więc Robinsona, że Góry Czarne zasługują by stać się amerykańską świątynią i domem dla czterech największych amerykańskich prezydentów.

"Umieśćmy tutaj, wyrzeźbione wysoko, jak najbliżej nieba to możliwe, słowa naszych przywódców oraz ich twarze, by pokazać jakiego pokroju ludźmi byli. A potem wyszepczmy modlitwę, by to dzieło przetrwało, aż dopiero wiatr i deszcz zetrą je z gór" - mówił Borglum w 1930 roku.

Słowa nie zostały w końcu wyrzeźbione . "Gwiazdek i pasków" nawet nie było w projekcie. Być może nie wyglądałyby tak monumentalnie jak głowy prezydentów. Co oczywiście nie znaczy, że flagi nie ma. Jest, podobnie jak flagi 50 stanów składających się na USA, w tym dołączonymi do USA w 1959 roku Alaską i Hawajami. Dodatkowo jest jeszcze sześć flag terytoriów stowarzyszonych i zależnych. Flagi są w rozstawione w porządku alfabetycznym. "Jeśli masz problem ze znalezieniem swojej flagi, poproś o pomoc strażników" - zachęca ulotka Służby Parków Narodowych.

"Gwiazdki i paski" powiewają nad amfiteatrem tuż pod marmurowymi prezydentami. Powiewają to akurat słowo trochę na wyrost, amfiteatr jest przyklejony do gór, otoczony drzewami. Czasem pewnie potrafi tu dobrze zawiać, bo z drugiej strony gór na międzystanowej "90" wschodni wiatr mocno podnosił spalanie w naszym samochodzie ciągnącym przyczepę. Tego wieczoru nie chciał jednak zaprezentować symbolu dumy, siły i jedności "krwawo wywalczonej w wojnie secesyjnej", jak pisał Żakowski. O wojnie będzie zaraz potem, na filmie nakręconym specjalnie dla miejsca i o miejscu, w którym jesteśmy.

Odpowiedni moment, by odśpiewać hymn

Żelazna kotara rozsuwa się i zaczyna się film, krótka historia Stanów Zjednoczonych. Są w nim oczywiście wszystkie słowa klucze, które znamy już z podróży po Ameryce. Jest marzenie, wiara, pragnienie jednostki, za którą idzie wsparcie i współpraca milionów. To wszystko widzieliśmy w Centrum Kosmicznym Kennedy’ego na Florydzie, w twierdzy Alamo w Teksasie, a nawet na Tamie Hoovera pod Las Vegas.

Film sprawnie przechodzi przez historię USA i miejsca, w którym jesteśmy. Pokazuje też jak terytorialnie rozrastał się kraj, wspominając przy tym, że niestety dla "rdzennych mieszkańców oznaczało to znaczne straty ludnościowe". Trudne rozdziały amerykańskiej historii zazwyczaj nie są ukrywane, ale często podaje się je opakowane w najwyraźniej trudno wynegocjowany, politycznie poprawny język. Efekt końcowy potrafi być więc dla polskiego odbiorcy nieco dziwaczny.

Te mankamenty nie przysłaniają jednak najważniejszego przekazu filmu. Oświeceniowe ideały Ameryki z Deklaracji Niepodległości - równość, prawo do życia, do wolności i do poszukiwania szczęścia, na których zbudowano USA nadal są żywe. Każdy z obecnych w amfiteatrze jest za nie odpowiedzialny. Każdy ma je wcielać w życie i każdy powinien je chronić. To odpowiedni moment, by wstać i odśpiewać amerykański hymn. W półmroku rozświetlanym tylko podświetlonymi obliczami czterech wielkich prezydentów oraz reflektorem skierowanym na "paski i gwiazdki" to wzruszająca chwila.

Po hymnie nadchodzi chwila, by uhonorować tych, którzy amerykańskiej demokracji bronią lub bronili często daleko poza jej granicami. Na scenę wywołani są żołnierze i żołnierki. Z kilkutysięcznego tłumu podnosi się ponad 100 osób. Są wśród nich ludzie w mundurach, czy wczasowicze w krótkich spodenkach. Młodzi wrócili pewnie niedawno z Afganistanu, Iraku, Korei czy spokojnych baz w Europie. Starsi pamiętają wojny w Korei, Wietnamie. Jest jeden starszy mężczyzna, który mógł walczyć gdzieś na Pacyfiku, czy europejskim froncie.

Strażniczka w imieniu całego narodu dziękuje za poświęcenie i służbę krajowi. By się odezwać, musi uciszyć brawa widowni. Owacja jest na stojąco, bo po odśpiewaniu hymnu nikt już nie siada. Strażniczka tymczasem przechodzi z mikrofonem między tłumem na scenie, każdego pyta o imię i nazwisko oraz formację, w której służą lub służyli. Część dopowiada jeszcze rangę. Chwilę to trwa, ale widownia nagradza wszystkich gromkimi brawami.

Turystom - parady i hot-dogi...

Nadchodzi kulminacyjny punkt wieczoru. Strażniczka prosi osoby stojące najbliżej masztu, by ściągnęły flagę. Podchodzą trzy osoby w mundurach oraz wczasowicz w szortach. Z pełnym ceremoniałem przy salutującym tłumie na scenie flaga zostaje opuszczona, złożona i oddana strażniczce. Ta dziękuje wszystkim i znika za sceną.

Kilkutysięczny tłum szybko i sprawnie opuszcza amfiteatr. Część zagląda jeszcze po drodze do otwartego mimo późnej godziny sklepu z pamiątkami. Inni wędrują na piętrowy parking, który opróżnia się w pół godziny. Do pobliskiego Rapid City prowadzi dwupasmowa autostrada, więc nie ma się co obawiać korków. Miejscowi pewnie spróbują wrócić tu niedługo, na 4 lipca. Turystom pozostaną parady oraz obowiązkowe hot-dogi i grille z rodziną i przyjaciółmi. To zupełnie niewstydliwy element tradycji, o którym wspomina się radośnie na każdym kroku. Bo w końcu dążenie za szczęściem stoi u podstaw USA, a patriotyzm może, a nawet powinien być też smaczny.

Paweł i Ola Wysoccy - www.osiemstop.blogspot.com

Paweł i Ola Wysoccy, od prawie sześciu miesięcy podróżują z dwójką dzieci po USA w przyczepie kempingowej kupionej wraz z samochodem tuż po przylocie do Stanów. Do tej pory przejechali już ponad 22 tysiące mil. O swojej podróży piszą na blogu - osiemstop.blogspot.com.