O swojej wyprawie opowiedzieli Dziennik.pl.

Aneta Malinowska, Dziennik.pl: Skąd pomysł na taką wyprawę?

Sandra Gierzek (S.G.): Oboje uwielbiamy podróżować, mamy na wspólnym koncie wiele wyjazdów backpackerskich i bogate doświadczenia podróżnicze, jednak mimo to nigdy wcześniej nie podjęliśmy się podróży na tak długi czas. Oboje dość długo marzyliśmy o nomadowaniu po świecie. Chcieliśmy pracować i podróżować jednocześnie. Jednak z przyczyn zawodowych długo przekładaliśmy tę decyzję. Moment oświecenia przyszedł podczas pandemii. Zamknięcie nas przytłoczyło i uświadomiliśmy sobie, że gdy tylko się pojawi taka możliwość, chcemy wyruszyć w świat.
Doskonale pamiętam chwilę, kiedy siedzieliśmy na wsi przy kominku, w izolacji podczas pandemii, nie mając możliwości wychodzenia z domu, gdy nagle rzuciłam pomysł: "Patryk, może, gdy tylko będzie to możliwe, wyruszmy w dłuższą podróż po świecie?". Na co Patryk odpowiedział jednym słowem: WYKLUCZONE (śmiech). No, a pół roku później zaczęliśmy planować. Więc ten pomysł kiełkował i musiał się, jak widać - dobrze w nas zakorzenić.

Reklama
Reklama

Dlaczego wybraliście Azję?

Patryk Pomykalski (P.P.): Istnieje kilka powodów, z których jeden zdecydowanie był najistotniejszy – chodziło o strefę czasową. Ze względu na nasze regularne godziny pracy, wybór kierunku na zachód był niemożliwy. Gdy u nas jest dziewiąta rano, na zachodzie byłby środek nocy, co uniemożliwiłoby nam efektywne funkcjonowanie. Natomiast w Azji, uwzględniając różne strefy czasowe, byliśmy w stanie dostosować się do naszych zawodowych harmonogramów.

S.G.: Oprócz kwestii związanych ze strefą czasową, istotną rolę odegrały również kwestie finansowe. Azja jest po prostu tańsza, a koszty utrzymania tam są niższe niż w Polsce. Dodatkowo możliwość rezerwacji tańszych lotów pomiędzy azjatyckimi państwami sprawiła, że mogliśmy spędzić tam cały rok i jednocześnie nie zbankrutować.

P.P.: Kolejnym istotnym aspektem było zróżnicowanie kulturowe. Kraje azjatyckie różnią się od siebie pod względem kultury i tradycji, co stanowiło dodatkową motywację dla naszego wyboru. Chęć doświadczenia miejsc o odmiennym charakterze kulturowym dawała nam dodatkowego "powera".

S.G.: I jeszcze jedno! Aspekt kulinarny. Miłość do azjatyckiej kuchni odegrała znaczącą rolę – może nie była głównym powodem, ale z pewnością była istotnym czynnikiem.

Zaczęliście od Turcji. Mieliście ustalony, konkretny plan - harmonogram podróży?

P.P.: Nie mieliśmy ustalonej trasy w całości. Wiedzieliśmy tylko, że pierwszym celem jest Turcja. Jednak w chwili wyjazdu w wakacje 2022 roku wiele krajów było jeszcze zamkniętych z powodu pandemii, co utrudniało lub wręcz uniemożliwiało wjazd tam. Z czasem, kolejne kraje i destynacje otwierały się, dając nam możliwość eksploracji.
Szczerze mówiąc, początkowo planowaliśmy odwiedzić sześć państw, ale sytuacja rozwijała się dynamicznie, a na naszej trasie pojawiało się wiele miejsc, których nie planowaliśmy wcześniej.

S.G.: Wiele z tych krajów było jedynie tematem rozmów, wydawały się ciekawe, ale nie były pierwotnie naszymi celami podróży. Planując wyjazd, zakładaliśmy, że spędzimy w każdym miejscu około dwóch miesięcy, aby móc lepiej poznać kulturę, znaleźć przysłowiowy "ulubiony warzywniak" i wsiąknąć troszkę w otoczenie. Jednak w podróży, nasze plany ewoluowały. Na przykład, w Japonii czy Korei Południowej zdecydowaliśmy się skrócić pobyt ze względu na wyższe koszty utrzymania. Natomiast pojawiło się również 10 krajów, które pierwotnie nie były w planach lub nie byliśmy pewni, czy uda nam się tam dotrzeć. A dotarliśmy!

Sandra i Patryk zwiedzili 16 krajów Azji w 14 miesięcy

Zwiedziliście 16 krajów, gdzie dokładnie byliście?

S.G.: Tak naprawdę to było 14 krajów i dwa terytoria specjalne Chin.
P.P.: Dokładnie tak, Hongkong i Makao.
S.G.: Rozpoczęliśmy podróż od Turcji, skąd udaliśmy się do Wietnamu. Niestety, nie mogliśmy tam pozostać 60 dni, gdyż polska wiza turystyczna, umożliwiała pobyt jedynie przez 30 dni. Musieliśmy więc zrobić tzw. visa-run, udać się do Malezji, a następnie wrócić do Wietnamu. Kolejnym przystankiem była Tajlandia, gdzie znowu zmagaliśmy się z podobnym problemem z wizami. Wówczas zdecydowaliśmy się na wizytę na Tajwanie, gdzie podróżowaliśmy przez 2 tygodnie, nie pracując. Następnie polecieliśmy do Indonezji, na Bali, a potem odwiedziliśmy Japonię i Koreę Południową. Kolejnymi etapami były Filipiny, z których skoczyliśmy do Hongkongu i Makao, aby przedłużyć swój pobyt na rajskich wyspach. Potem odwiedziliśmy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Z Dubaju, gdzie zostawiliśmy cały swój dobytek w hotelu (dwie 20-kilogramowe walizki na prawie 14 miesięcy podróży), udaliśmy się na backpackerską wyprawę marszrutkami i pociągami przez Kirgistan, Kazachstan i Uzbekistan. Ostatnie na liście pojawiły się Indie, a po nich – najmniej spodziewany punkt całej podróży – dach świata, Nepal.

Ile taka ponadroczna podróż kosztowała?

SG.: Aby wyjechać w taką podróż (będąc parą naprawdę nierozrzutną i lubiącą jeść na street foodzie) należy liczyć się z wydatkiem o równowartości taniego samochodu. Co prawda niższej klasy, ale nowego, prosto z salonu. Koszt miesięcznego utrzymania był mniejszy niż średnie zarobki miesięczne netto w Warszawie. Ponieważ nomadowaliśmy i pracowaliśmy przez znaczną część wyjazdu, nasze komputery i mózgi zarabiały na siebie na bieżąco.

Mieliście tam możliwości, żeby zarabiać?

S.G.: Przez cały wyjazd pracowaliśmy. Naszym celem było zdobywanie nowych doświadczeń, a konkretnie zadomowienie się w danym miejscu i zarabianie pieniędzy na kolejne miesiące podróży. Ze względu na mój zawód i rzucenie pracy nauczycielki na etacie w Polsce na rzecz wymarzonego wyjazdu, musiałam wcześniej zaoszczędzić znaczną sumę pieniędzy. Mimo to podczas pobytu w Azji zajmowałam się również tworzeniem tekstów, stając się samozwańczą freelancerską copywriterką. Zawsze miałam ręce pełne roboty. Patryk natomiast cały czas pracował w swoim zawodzie. Każdego dnia poświęcaliśmy od 6 do 8 godzin na pracę. Nasza podróż nie była zatem wolna od obowiązków i to, wbrew pozorom, było dla nas bardzo korzystne. Prawdopodobnie nie docenilibyśmy możliwości rocznej podróży po świecie tak bardzo, gdyby nie te zawodowe zobowiązania. Było fantastycznie móc wsiąść na skuter w przerwie między godzinami pracy i odwiedzić świątynię albo w wolny weekend zaplanować trasę przez tajskie góry. Pracując z Łodzi, nie moglibyśmy tego doświadczyć.

Wracając do podróży, co w ciągu tych 14 miesięcy było najbardziej fascynujące, niesamowite?

P.P: To, co sprawiało, że ten wyjazd był tak fascynujący, to stała zmienność otoczenia, liczne nowości i różnorodne przeżycia. W jednym miesiącu mieszkaliśmy w Stambule, gdzie atrakcją było codzienne przepływanie promem przez Bosfor. W kolejnym miesiącu przenieśliśmy się do Wietnamu, gdzie codzienną atrakcją było słuchanie śpiewów ze świątyni tuż obok naszego domu. W następnych miesiącach ciekawą częścią dnia były wymyślne śniadania zdobywane w 7 Eleven (odpowiednik Żabki) w Japonii, gdzie można było relatywnie tanio rozkoszować się sushi i ryżowymi kulkami onigiri zawiniętymi w plastry nori… I nie można zapomnieć o naszych ukochanych herbatach masala w Indiach, nalewanych w ilościach hurtowych z termosów ulicznych sprzedawców! To przykłady, ale to właśnie ta różnorodność i mnogość nowych doświadczeń sprawiły, że żaden dzień w tej 417-dniowej podróży nie był nudny. Nawet chodzenie do symbolicznego spożywczaka w nowej części świata było dla nas przygodą i źródłem ekscytacji.

Czego się baliście, wyjeżdżając na tak długo?…Bo zakładam, że jakieś obawy musieliście mieć…

P.P.: Najbardziej martwiłem się o internet. Kiedy zasięg był słaby, a musiałem prowadzić rozmowy służbowe, stresowałem się dwukrotnie bardziej niż w Polsce. Współpracownicy wiedzieli, że jestem za granicą i mogli zacząć sugerować, że może lepiej by było, gdybym nie wyjeżdżał, skoro internet tak często przerywa. Gdyby to działo się w Polsce, wszyscy byliby bardziej wyrozumiali, ale tam musiałem być podwójnie ostrożny.

S.G.: Ja mogę zaserwować całą listę najbardziej "przerażających" rzeczy, które wydarzyły się w trakcie wyjazdu (śmiech). Teraz są już dla mnie przygodą, ale wtedy naprawdę mnie stresowały. Nie były związane bezpośrednio z samym wyjazdem, bo plan mieliśmy wystarczająco dobrze opracowany, żebyśmy czuli się pewnie. Są natomiast rzeczy, na które wpływu nie mieliśmy i do takich na pewno zaliczamy naturę. Dużą część podróży spędziliśmy w okolicach Pacyficznego Pierścienia Ognia, gdzie występuje wiele trzęsień ziemi i erupcji wulkanów – około 90 proc. wszystkich trzęsień ziemi na świecie. I takie też nam się zdarzyło.

I jak wrażenia?

SG.: Pierwsze trzęsienie ziemi przeżyliśmy na Bali, w Indonezji. Ja akurat pisałam tekst, Patryk pracował, kiedy nagle poczułam, że wszystko się trzęsie. Najpierw nie zdawałam sobie sprawy, z tego, co się dzieje, ale kiedy zobaczyłam, że trzęsie mi się nawet noga od stołu, to byłam pewna, że to nie jest moja wyobraźnia. Patryk, będąc bardzo zajęty pracą, myślał, że się wygłupiam i trzęsę jego krzesłem. Co ciekawe, dosłownie dwa dni wcześniej przeczytaliśmy, co robić w przypadku trzęsienia ziemi, więc byliśmy prawie przygotowani (śmiech). To trzęsienie miało miejsce na morzu Jawajskim, a nie bezpośrednio na wyspie, ale zostawiło widoczne pęknięcia na ścianach naszego mieszkania. Po tym wszystkim mieszkaliśmy tam jeszcze miesiąc.

Drugie trzęsienie ziemi dopadło nas w Japonii, w Tokio. Poszliśmy spać, a rano powiedziałam Patrykowi, że śniło mi się trzęsienie ziemi. On odpowiedział: "Przecież było trzęsienie ziemi". Nawet dostaliśmy alerty na telefon, ale Patryk w nocy myślał, że to budzik i je wyłączył. To trzęsienie ziemi miało miejsce w prowincji obok i miało siłę 7 stopni w skali Richtera.

P.P.: Na szczęście w Japonii, ze względu na często występujące trzęsienia ziemi, budynki są specjalnie konstruowane. Paradoksalnie, lepiej było być w budynku niż na zewnątrz w trakcie trzęsienia ziemi. Hotel, w którym wówczas nocowaliśmy, był nowym budynkiem, alarm nie zadzwonił, więc spokojnie przespaliśmy całą noc.



Azja: Kuchnia, ludzie i przygody

Azja to egzotyka, zdarzyło się wam coś mrożącego "krew w żyłach"?

P.P.: Na Filipinach postanowiliśmy odwiedzić Siquijor – niewielką wyspę leżącą na morzu Mindanao, która charakteryzuje się nieco mniej rozbudowaną infrastrukturą. Odkryliśmy tam jaskinie, przez które można było przepłynąć podwodną rzeką, ciesząc się niezwykłymi widokami. Normalnie noszę okulary, ale w podróży, by czuć się bardziej komfortowo, korzystałem z soczewek. Wieczorem, po wizycie w tej jaskini zauważyłem, że moje oczy strasznie zaczęły się czerwienić, na tyle, że mogłem być zombie w jakimś horrorze. Źrenice, okolice powiek, białka – wszystko. Skontaktowaliśmy się z lekarzem w Polsce, który poinformował mnie, że należy jak najszybciej udać się do okulisty, ponieważ istniało prawdopodobieństwo, że to ameba przyczepiła się do soczewki, a w najgorszym przypadku mogło to zagrażać mojemu wzrokowi. Następnego dnia opuściliśmy wyspę promem i, po dwóch morskich przesiadkach, wróciliśmy do miasta Cebu, gdzie mieszkaliśmy, aby tam znaleźć specjalistę. Na szczęście sytuacja nie była poważna, ale doświadczenie to dostarczyło nam sporo stresu.

S.G.: Sami nie wiedzieliśmy, że nie wolno wchodzić do słodkiej wody nosząc soczewki. Kiedy później zaczęliśmy to sprawdzać w internecie, okazało się, że jest to dość powszechna i znana informacja. Dlatego to dla nas ważna lekcja i przestroga dla tych, których tak jak nas ominęła ta wiedza w gąszczu podróżniczych przygotowań.



Byliście też w Himalajach… Jak wspominacie wspinaczkę?

S.G.: Wspinając się na bazę ośmiotysięcznika Annapurny w Nepalu, podczas 6-dniowej wyprawy po Himalajach, doświadczyliśmy choroby wysokościowej. Miejsce to, mimo że stosunkowo niewysokie jak na Himalaje, bo znajduje się na wysokości około 4 130 m n.p.m., okazało się być dla nas zupełnie nowym wyzwaniem. To było nasze pierwsze doświadczenie z chorobą wysokościową, a do tego na początku wydawało się, że nasza aklimatyzacja przebiegała pomyślnie. Niestety, "wysokościówka" zaatakowała nas w nocy. Moje objawy były bardziej nasilone, musiałam nawet sięgnąć po leki i skonsultować się z przebywającymi w bazie Szerpami, ponieważ w nocy nie mieliśmy możliwości zejścia z gór - schodzenie w ciemnościach nie jest zalecane, chyba że sytuacja jest naprawdę poważna. Oczywiście mieliśmy wykupione specjalne ubezpieczenie górskie na takie sytuacje, ale strach był. Poranek jednak zrekompensował wszystko! Może nie do końca pamiętałam, jak mam na imię (śmiech), ale wyjątkowo bezchmurne niebo nad szczytami Annapurny i jeden z najpiękniejszych widoków nie tylko wyjazdu, ale i życia, utwierdził nas w słuszności przedzierania się przez tydzień przez himalajskie, górskie wioski. Niemniej jednak choroba wysokościowa nie jest przeżyciem, które polecam.

Sandra i Patryk / archiwum prywatne

Są miejsca, do których chcielibyście wrócić?

P.P.: Najlepszy rytm, zapewniający nam od poniedziałku do piątku optymalne warunki do pracy, a następnie czas wolny, to zdecydowanie Tajlandia. Jesteśmy ogromnymi entuzjastami tego regionu.
Na pewno odczuwamy niedosyt związany z Indonezją, gdzie oprócz Bali mieliśmy niewiele okazji do zwiedzania. Z pewnością chcielibyśmy tam wrócić i odkryć także inne wyspy.
S.G.: Dlatego mówię, że nie zwiedziłam Indonezji, a Bali. Bali to enklawa hinduska, bardzo specyficzna na skalę całego państwa. Do islamskich części Indonezji planujemy więc wrócić i poznać te miejsca, na które teraz zabrakło nam czasu.
P.P.: Poza tym po zdobyciu Annapurny, z pewnością fajnie byłoby kiedyś podjąć wyzwanie Mont Everest. I wrócić do Kapadocji, gdzie zaręczyliśmy się już w pierwszym miesiącu podróży.
S.G.: To na pewno! Ciekawy byłby również powrót do Indii, ale raczej w celu odkrywania tego kraju, niż pracy zdalnej. Uważam, że Indie są fascynujące pod względem podróżniczym, chociaż na chwilę obecną niekoniecznie odpowiednie dla trybu życia nomady. Mieszkanie w Jaipurze było bardzo wymagające, ale nie wykluczamy powrotu na bardziej backpackerskich warunkach. Poza tym, gdybyśmy dostali teraz bilet do dowolnego miejsca z tych, które odwiedziliśmy, bez wahania zaczęlibyśmy pakować plecaki.



Jak was turystów-nomadów traktowali Azjaci?

P.P.: W miejscach turystycznych zazwyczaj można powiedzieć, że ludzie są wszędzie tacy sami – z reguły mili, chociaż uśmiechy nie zawsze odzwierciedlają szczerość.
A poza wyraźnie turystycznymi lokalizacjami Azja prezentuje ogromną różnorodność, ponieważ w różnych miejscach ludzie podchodzili do nas zupełnie inaczej. Na przykład, gdy podróżowaliśmy rano metrem w Seulu – ludzie byli zamknięci w telefonach i przepracowani, unikali naszego wzroku. Podobnie w Japonii, gdzie codzienne wchodzenie w interakcję wydawało się bardziej obowiązkiem dla naszych sąsiadów, niż naturalną częścią dnia. To stanowiło kontrast wobec sytuacji w Indiach, gdzie ludzie ustawiali się, aby zrobić sobie z nami zdjęcie, czy w Wietnamie, Tajlandii lub na Filipinach, gdzie z ochotą zapraszali nas na wspólne picie i jedzenie.

Skoro już padło hasło: "picie i jedzenie"… powiedzcie zatem, jakie były wasze ulubione azjatyckie dania tam na miejscu?

S.G.: Ze względu na moją wegetariańską dietę przez połowę podróży zajadałam się ryżem, sadzonym jajkiem i sosem słodko-kwaśnym. To było coś, co zawsze dostawałam, bez względu na destynację. Jednak moją ukochaną kuchnią, szczególnie przyjazną dla wegetarian, była Indonezja. Do dziś śnią mi się naleśniki dadar gulung z cukrem kokosowym. Doskonałe były też Indie, zwłaszcza w Radżastanie, gdzie większość ludności nie spożywa mięsa, więc tam czułam się jak królowa (i jak królowa przytyłam na miejscu prawie 4 kg ;) ). Poza tym azjatycki street food zawsze miał coś pysznego do zaoferowania, nawet jeśli to był tylko arbuz, smakował wybornie.
P.P.: Dla mnie najlepsze było tajskie jedzenie i japońskie sushi. A jeśli chodzi o słodkości, to turecka baklawa. Zawsze.
S.G.: O i nie można zapomnieć o zupie z soczewicy. Chodziliśmy codziennie do baru w Kadikoy, w Turcji. Na miejscu wszyscy już nas znali, a ja zawsze zamawiałam moją ulubioną zupę z soczewicy, która kosztowała zaledwie 3 złote w przeliczeniu na złotówki. W pewnym momencie ta zupa z soczewicy płynęła w moich żyłach (śmiech).
S.G.: I oczywiście lepioszka.
P.P.: Tak, zdecydowanie. Długo nie jedliśmy chleba, bo w wielu krajach Azji Wschodniej chleb bywał gumowy. Taki tostowy chleb. Więc kiedy jednak dotarliśmy do Azji Centralnej, gdzie pieczywo jest pyszne, od razu sięgnęliśmy po lepioszkę.
S.G.: Pewnego dnia podróżowaliśmy marszrutką do Karakolu w Kirgistanie, a kierowca dość niespodziewanie zatrzymał się na modlitwę w meczecie na trasie. Na 40 minut! Z nudów zaczęłam spacerować i natknęłam się na sklep z lepioszką – dużą bułką przypominającą pizzę bez dodatków. Przez całe trzy tygodnie jadłam ten chleb trzy razy dziennie. To był piękny czas (śmiech).




Sandra i Patryk / archiwum prywatne

14 miesięcy to długi wyjazd. Brakowało wam czegoś? Tęskniliście za kimś, za czymś?

P.P.: Bardzo tęskniliśmy za przyjaciółmi i rodziną. Najsmutniejszym momentem był wigilijny wieczór. Zawsze wcześniej świętowaliśmy go tradycyjnie w Polsce w gronie najbliższych. Tam postanowiliśmy stworzyć swoją własną, zastępczą tradycję i zdecydowaliśmy się na jedzenie 12 tajskich potraw (akurat byliśmy na północy Tajlandii) na street foodzie. W autorskim, wigilijnym menu znalazł się między innymi warzywny pad thai serwowany w liściu bananowca, lody kokosowe oraz ryżowe placuszki kanom krok. Jednak z pewnością byłoby smaczniej w towarzystwie przyjaciół i rodziny.

S.G.: Mnie, oprócz ludzi, brakowało pralki. W Azji rzadko spotyka się pralkę w mieszkaniu, zazwyczaj korzysta się z ulicznych pralni. Pamiętam nasz pobyt w Korei Południowej, gdzie wynajęliśmy małe mieszkanie w nieturystycznej dzielnicy Yongsan-gu, a tam w komórce zastałam zakurzoną i brudną pralkę. Wtedy to było jak drobne spełnienie marzeń: mogłam korzystać z pralki bez konieczności proszenia kogokolwiek o pomoc i ustalania na migi godzin odbioru ubrań.

"To nie tylko przygoda, ale i lekcja pokory"

A co was drażniło, bo nie uwierzę, że wszystko i wszędzie było "super"?

S.G.: Co do rzeczy, które nas drażniły, to często było trudno znaleźć swoje miejsce zaraz po przyjeździe do nowego kraju. W Azji "podatek turystyczny" potrafi być sporym obciążeniem dla podróżujących, ale będąc w ruchu, w trasie, nie zwraca się aż tak na niego uwagi. To do pewnego stopnia naturalna część podróży. Zostając przez dwa miesiące w jednym miejscu, można jednak dość boleśnie odczuć jego istnienie. Na szczęście z czasem ludzie zawsze zaczynali traktować nas bardziej jak swoich. Pierwsze chwile, kiedy musieliśmy zorientować się, co jest akceptowalne, a co nie, były najtrudniejsze. Na przykład targowanie się jest egzotyczne na krótkich wakacjach, ale podczas dłuższej podróży było to często wyzwanie. Były momenty, w których omijałam lokalny sklep i wchodziłam do sieciówki, ponieważ na szybkich zakupach w przerwie od pracy nie miałam chęci targować się przez 15 minut o butelkę szamponu czy papier toaletowy (śmiech).

A zdarzały się zabawne sytuacje?

P.P.: Ze śmiesznych sytuacji…na Bali trafiliśmy na dzień ciszy.

S.G.: Tak, przyjechaliśmy tam na nowy rok balijski, 1945. Na Bali przed nadejściem nowego roku trzeba przegonić wszystkie demony z wyspy. A nowy rok zaczyna się w harmonii, w ciszy. A jak przeganiają demony? Jest to stosunkowo turystyczne i huczne wydarzenie. Balijczycy robią wielki hałas i budują ogromne figury ogoh-ogoh, które dumnie paradują po mieście. Mają swoje orkiestry, które ćwiczą przed Nyepi i jedna z nich akurat ćwiczyła w świątyni naprzeciwko naszego domu. Przez półtora miesiąca.

P.P.: To było urocze na początku, ale pod koniec drugiego tygodnia codziennych ćwiczeń dźwięk balijskich instrumentów śnił się nam po nocach (śmiech).

S.G.: Poza tym, co może nie jest śmiesznym, ale sympatycznym wspomnieniem, w Azji mieliśmy mnóstwo sytuacji, w których zapraszano nas na wspólne posiłki. Zaczęło się od Sajgonu, gdzie po wejściu do świątyni, mnich wręczył Patrykowi miotłę i poprosił o zamiatanie liści. Po wykonaniu zadania, mnisi, którzy nie posługiwali się ani jednym słowem po angielsku, złapali nas za ręce i zaprosili na tył świątyni na darmowy posiłek. Takich doświadczeń mieliśmy kilkanaście podczas całej podróży.



Czego Was ta podróż nauczyła?

S.G.: Poza oczywistymi aspektami, takimi jak poznawanie nowych kultur, elastyczność życiowa i nieprzywiązywanie się do planów, które co chwila się zmieniały, oraz nauką dogadywania się w związku czy relacji, to myślę, że przede wszystkim nauczyliśmy się tego, że nie ma sensu oceniać innych swoją miarą, przez pryzmat swojego zakątka świata.
To, że gdzieś jest brudniej, głośniej, gorzej czy lepiej to są rzeczy, które nie wiszą w próżni. Historia, kultura, tradycje, możliwości – to wszystko różni się w zależności od regionu świata… Warto pamiętać, że nie dostajemy takiego samego „pakietu startowego”. Więc nam się wydaje, że ten widok kąpiących się ludzi na ulicy w Indiach, to jest coś, co wymaga ratunku, że te śmieci na plaży na Filipinach oznaczają, że lokalni mieszkańcy okropnie śmiecą albo że Balijczycy zamykają swoje świątynie przed turystami, bo są niekulturalni i nie znają się na ekonomii. I zapominamy często, że to poranne oczyszczanie w Indiach jest najważniejszą częścią dnia i nie ma dla nich znaczenia, gdzie ono się odbywa – najważniejsze, żeby było, że te śmieci na plażach to często śmieci zwożone z zachodu, których nie udało się zutylizować w azjatyckich spalarniach i na wysypiskach, a balijski hinduizm jest tak okradany na potrzeby turystyki, że zamknięcie świątyń przed turystami, to ostatnia próba zachowania w nich jakiejkolwiek świętości. Także wszystko ma drugie, trzecie, a czasami czternaste dno i dlatego w podróżowaniu, zakładanie wszystkiego z góry – nie ma sensu. Fajnie jest po prostu podróżować z otwartą głową.
Co więcej, nauczyliśmy się, że większość ludzi na świecie jest naprawdę dobra. Ci, których spotykaliśmy w różnych miejscach, byli naprawdę życzliwi i otwarci.

Sandra i Patryk. 14 miesięcy podróżowali po Azji / archiwum prywatne

Niedawno wróciliście. Planujecie już kolejne wyjazdy?

S.G.: Podróży tak długiej, jak ta, na kolejne 14 miesięcy, na razie nie planujemy. Jesteśmy w tym temacie spełnieni. Sprawdziliśmy się. Choć oczywiście nie chcemy przysięgać, że nigdy więcej... tej podróży też miało nie być (śmiech). Czas pokaże. Na razie pragniemy się trochę ostać i pobyć w jednym miejscu. Poza tym już wiemy, że najlepiej jednak czujemy się w intensywnych, nieco krótszych podróżach z plecakami.

P.P.: Na ten moment nowy rok na pewno zaczynamy nurkowaniem w cieplejszych częściach Europy (kurs nurków wód otwartych zrobiliśmy w Indonezji), a na wiosnę wybieramy się w backpackerską wyprawę za ocean. Kierunku nie zdradzamy, ponieważ linie lotnicze lubią z nami grać w pokera, ale możemy enigmatycznie podszepnąć, że liczymy na dużo nowości, wspinaczek i natury. Co do dalszych marzeń o połączeniu pracy z podróżami, zastanawiamy się nad wakacyjnym nomadowaniem z Gruzji.

Kontakt z autorką: aneta.malinowska@infor.pl