W porównaniu z Kenią czy sąsiednią Tanzanią Malawi nie słynie z oszałamiającej przyrody, choć to ocena bardzo krzywdząca. Negatywny stereotyp rozpowiadany przez napotkanych Tanzańczyków słyszymy kilkakrotnie po drodze do Malawi.
"Zawracajcie, tam nic nie ma" – mówią mieszkańcy Tanzanii dumni ze swojej przyrody. Nie mają racji, ale dzięki tym pogłoskom w Malawi na pewno nie ma tłumu turystów. Występują tu za to niemal wszystkie te same gatunki zwierząt co w słynnym parku Serengeti. Tyle że opłata za dobę spędzoną w parku narodowym w Tanzanii sięga stu dolarów, a w Malawi kosztuje zaledwie pięć.
W Vwaza Marsh, pierwszym na naszej trasie parku narodowym, jesteśmy sami, nie licząc personelu. Po ciężkiej drodze zdezelowanym busem do parku trafiamy późnym wieczorem. Zajmujemy jedną z rozrzuconych nad jeziorem bambusowych chatek, a stróż wręcza nam lampę naftową – prądu nie ma, to środek głuszy. Pracownik parku ostrzega tylko, żeby nie odchodzić od chatki, bo wokół jest pełno zwierząt. Słyszeliśmy takie zapewnienia już nie raz, więc nie za bardzo dowierzamy. Niesłusznie. Gdy tylko opuszczamy bambusową zasłonę imitującą drzwi, wokół robi się gwarno, a zarośla zaczynają się ruszać. Tuż obok słyszymy przeraźliwie głośne pochrapywania i mlaskania. To hipopotam. Rano pod samymi drzwiami znajdziemy jego pokaźne odchody.
O świcie spotykamy kolejne zwierzęta. Pawiany harcują już na ścieżce do natrysków. Po Vwaza Marsh można chodzić tylko z uzbrojonym przewodnikiem. Nad brzegiem jeziora oglądamy całe stada zbierające się przy wodopoju: impale, kudu, eland, pawiany i guźce. Z góry okolice monitoruje białogłowy bielik afrykański. Jest też pokaźne stado słoni, którego strzeże potężny osobnik z odłamanym w walce ciosem.
Największą atrakcją Malawi jest jezioro o tej samej nazwie. Pierwszym naszym przystankiem nad brzegiem jest Nkhata Bay, miejscowość o bardzo imprezowej reputacji.
Znajdziemy tu kilka niezłych jak na standardy afrykańskie hoteli, knajp i dyskotek. Potocznie uważa się, że w Nkhata Bay w ciągu dnia nie ma co robić poza leczeniem kaca, ale to kolejny mit. Można popływać kajakiem czy ponurkować, my decydujemy się na podglądanie rybaków wypływających w dłubankach na połów. Uwaga praktyczna: w restauracji Aqua Africa trzeba uważać na szalonego Jacka. Udomowiony pawian lubi skakać na przerażonych gości. Nie ma jednak złych zamiarów. Jack nauczył się wytrącać z ręki turystów colę, którą potem w pośpiechu wychłeptuje z przewróconej butelki. Obsługa oczywiście nie ostrzega, za to za każdym razem zrywa boki ze śmiechu.
Drzewo z Nkhotakota
Jezioro Malawi słynie z unikalnej fauny. Żyje tu ponad 600 gatunków ryb endemicznych, czyli niespotykanych nigdzie indziej. Taka różnorodność sprawia, ze powstał cały nurt akwarystyki zajmujący się tylko odtwarzaniem warunków panujących w jeziorze. O miano najlepszej bazy do nurkowania z Nktaha Bay konkuruje Cape Maclear na południowym krańcu jeziora. Znajduje się tu pierwszy na świecie podwodny park narodowy, w 1984 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Podróżując wzdłuż jeziora, warto zajrzeć też do Nkhotakota. Skomplikowana nazwa oznacza w lokalnym języku chichewa "kręty", bo takie są też drogi w tej miejscowości. Choć wioska leży nad jeziorem, to w samej wiosce nie ma dobrych miejsc do plażowania. Warto za to odszukać katolicki kościół i szkołę. Dozorca na wieść o tym, że turyści są z Polski, odpowiada swojskim "dzień dobry". Misję i pobliską szkołę zbudowali Polacy, w 2007 roku pracował tu jeszcze salezjanin z Wrocławia. Jeśli jest akurat niedziela, to polecamy udział we mszy świętej. Bardziej niż nasze nabożeństwa przypomina koncert gospel.
W Nkhotakota natrafiamy też na ślady sir Dawida Livingstone’a, słynnego podróżnika i misjonarza, który przemierzał te tereny w połowie XIX wieku. To za jego namową Wielka Brytania objęła obszar dzisiejszego Malawi protektoratem i dzięki temu dogadamy się tu po angielsku. Miejscowi darzą go jednak szacunkiem za co innego.
Koło szpitala znajdujemy ogromny baobab nazwanego po prostu Drzewem Livingstone’a. W XIX w. w Nkhotakota mieścił się największy targ niewolników w tej części Afryki. 20 tysięcy osób co roku w kajdanach przewożonych było przez jezioro i dalej pieszo gnanych w stronę portów nad Oceanem Indyjskim. Handel organizował miejscowy wódz Jumbe. Właśnie pod owym baobabem sir Livingstone namawiał go do porzucenia haniebnego procederu. Skąd pewność, że to właśnie to drzewo? Żyjące po kilkaset lat baobaby fascynowały słynnego podróżnika i w swoich pamiętnikach opisał dokładnie wszystkie napotkane podczas podróży drzewa tego gatunku. W tym także to w Nkhotakota.
Chichot hien
Jumbe nie był jedynym wodzem, który źle zapisał się w historii Malawi. Od uzyskania niepodległości w 1964 roku przez następne cztery dekady krajem twardą ręką rządził autokratyczny prezydent Hastings Kamuzu Banda. Za jego panowania kraj nie spływał wprawdzie krwią jak pobliskie Uganda, Kongo czy Mozambik, ale prezydent nie tolerował oponentów politycznych, którymi podobno zdarzało mu się karmić krokodyle. Choć udało mu się utrzymać pokój, to doprowadził kraj do skrajnej biedy. Wpływ jego autorytarnych, zakończonych dopiero na początku lat 90. rządów turyści mogą odczuwać do dziś. Przez okres panowania Bandy zakazane było noszenie przez kobiety spodni, a przez mężczyzn długich włosów. Zdarza się jeszcze, że na granicy strażnicy starają się egzekwować te przepisy od przyjezdnych, choć to już raczej sporadyczne przypadki.
Banda swoją polityką starał się także hamować tak charakterystyczną dla Afryki XX wieku galopującą urbanizację. To dlatego malawijskie miasta nie są wielkimi metropoliami. Lilongwe ma tylko 650 tysięcy mieszkańców i jest prawdopodobnie jedyną stolicą na świecie, w której centrum w nocy słychać chichot hien. Zwierzęta żyją w niewielkim sanktuarium pomiędzy starą a nową częścią miasta. Mimo tego nie warto planować w Lilongwe pobytu dłuższego niż dwa dni. Oprócz wizyty u padlinożerców lokalni przewodnicy polecają tylko wizytę w mauzoleum wodza narodu Kazumu Bandy.
Dyktator i tytoń
My decydujemy się na wypad na przedmieścia na giełdę tytoniu. Oficjalnie giełda nie jest atrakcją turystyczną, ale bez problemu można wejść na jej teren i za kilka kwacha znaleźć pracownika chętnego do oprowadzenia po zakładzie. W ogromnym magazynie znajduje się stale 80 tys. bel tytoniu. Pomiędzy magazynem a halą, gdzie odbywają sie aukcje, non stop pędzą tragarze. Ich ulubiona zabawa to straszenie ciekawskich, że rozjadą ich załadowaną setką kilogramów tytoniu taczką. W ostatniej chwili taczka zawsze unika zderzenia, a tragarze śmieją się z przestraszonej miny turysty.
Do śmiechu jednak wcale nie jest, bo większość z chłopaków ganiających na bosaka z ładunkiem nie przeżyje do trzydziestki. W powietrzu wisi gęsta chmura tytoniowego pyłu, który jest o wiele bardziej zabójczy od papierosowego dymu. Praca przy tytoniu, narodowym bogactwie Malawi, jest często jedyną możliwością zarobku dla najbiedniejszych mieszkańców miasta.
Chętnych nie brakuje, bo o inną pracę trudno. Epidemia AIDS sprawia, że w kraju już co czwarte dziecko jest sierotą. Świat dostrzegł ten problem dopiero, gdy dziecko z Malawi zaadoptowała Madonna. Mało kto wie, że gwiazda muzyki pop założyła też pomagającą tutejszym dzieciakom fundację Rising Malawi. Malawijczycy wcale nie mają do Madonny pretensji o to, że zabrała z ich kraju małego Davida Bandę. Dzięki temu po raz pierwszy od czasów Livinstone’a świat zwrócił uwagę na ich mały kraj w samym sercu Afryki.
Co warto zobaczyć
Góry Mulanje. Jeden z najpiękniejszych masywów Afryki z najwyższym szczytem Sapitwa (3002 m n.p.m.). Na trekking warto zarezerwować przynajmniej trzy dni.
Livingstonia. Misja założona przez szkockich misjonarzy w 1875 r. (od 1894 w obecnej lokalizacji) i nazwana na cześć ich słynnego rodaka. W malowniczej scenerii można zobaczyć, jak pracował Livingstone w czasie swoich podróży, a także... skoczyć na bungee.
Park Narodowy Liwonde. Żyje tu ok. 900 słoni, a w rzece Shire pławią się ogromne stada hipopotamów. Najbogatszy przyrodniczo park w Malawi.
Mua Mission. Jedna z najstarszych misji katolickich w kraju dziś jest jednym z głównych punktów na mapie turystycznej kraju. Dodatkową atrakcją jest bardzo ciekawe muzeum etnograficzne prezentujące kulturę trzech największych malawijskich plemion.
Zomba. W dawnej stolicy kraju można jeszcze znaleźć stare kolonialne budynki. To także świetne miejsce na wypady w góry Zomba.
Blantyre. W największym mieście w kraju polecamy wizytę w centrum edukacyjnym Pamet. Można tu prześledzić, jak powstaje ozdobny papier produkowany np. z bananów, trawy lub słoniowych odchodów. Projekt ma zapewniać zatrudnienie mieszkańcom terenów wokół parków narodowych, którzy po ich powstaniu nie mogą polować na zwierzęta.
Informacje praktyczne
JAK DOJECHAĆ
Bilet lotniczy to najdroższy punkt budżetu podróży do Malawi. Rejsowe połączenia z dużych portów Europy do Lilongwe zaczynają się od 4 tys. zł i trudno liczyć na promocję w tym kierunku. My wybraliśmy dłuższą, ale tańszą i ciekawszą trasę przez Tanzanię. Tutaj zdarzają się już promocje. Kupiliśmy bilety do Dar es Saalam za 2 tys. zł. Z Dar do Lilongwe jedzie autobus: planowo 24 godziny, w praktyce dłużej. My polecamy wygodniejszy pociąg. Zbudowana przez Chińczyków linia Tazara prowadzi przez tanzański park narodowy Mikumi. Przez długie godziny można się wpatrywać przez okno w słonie, żyrafy, gnu, gazele i wiele innych zwierzaków. Uwaga: trzeba jechać porannym pociągiem, a nie wieczornym, bo ten drugi jedzie przez Mikumi w nocy. Z Tazara trzeba wysiąść w miejscowości Mbeya i tu złapać lokalnego busa do granicy z Malawi.
KIEDY JECHAĆ
W Malawi jest co robić przez cały rok. Zwierzęta najlepiej podglądać w porze suchej, najlepiej od czerwca do listopada, ale już po górach można się wspinać w dowolnych miesiącach. Woda w jeziorze jest najzimniejsza w lipcu i sierpniu. Za to w porze deszczowej pomiędzy listopadem a marcem najbujniejsza jest roślinność. W tym okresie nie da się jednak korzystać z niektórych nieutwardzonych dróg.