Anna Sobańda: Czy jako kobieta podróżująca na krańce świata, często słyszała pani teksty w stylu „gdzie ty się babo pchasz, zamiast siedzieć w domu i dziecka pilnować”?

Martyna Wojciechowska: Przez te ostatnie 10 lat, od kiedy realizuję programKobieta na krańcu świata” zarówno Polki jak i kobiety na świecie bardzo się zmieniły. Jesteśmy odważniejsze i coraz głośniej mówimy o naszych potrzebach. Mężczyźni zmienili się mniej, ale na szczęście tego typu seksistowskie komentarze są coraz rzadsze. Doskonale jednak pamiętam, że gdy ponad 20 lat temu zaczynałam pracę jako dziennikarka motoryzacyjna, musiałam przepychać się łokciami w tym męskim świecie. Wtedy wszyscy dookoła wiedzieli lepiej, co kobieta powinna, czego nie powinna i co jej wypada, a co nie. 10 lat temu, gdy zaczynaliśmy pracę przy programie „Kobieta na krańcu świata” wiele kobiet było wzburzonych ideą, żeby w otwarty sposób mówić o tym, że my kobiety możemy realizować swoje pasje pełniąc rolę żony i mamy. Że różne są modele życia i każda z nas ma prawo do wytyczenia swojej własnej drogi.

Reklama

Jako podróżniczka była pani pytana, jak udaje się pani godzić podróże z wychowywaniem dziecka, tymczasem mężczyznom podróżnikom raczej się takich pytań nie zadaje. Złościło to panią?

Zdarzyło mi się odpowiadać na impertynenckie, mało merytoryczne pytania dotyczące tego, czy dokonuję słusznych wyborów jako kobieta i matka, podczas gdy rozmowa toczyła się wokół czegoś zupełnie innego, na przykład ocieplenia klimatu. Mężczyzn nikt nie pyta, jak godzą obowiązki rodzinne ze służbowymi podróżami. Zupełnie jakby wychowanie dzieci ich nie dotyczyło. Niektórzy koledzy podróżnicy wręcz z dumą podkreślają, że jak tylko za długo posiedzą w domu, zaczyna się za duży młyn, trzeba spłacać kolejną ratę kredytu, skarbówka puka do drzwi, a żona pyta, kiedy w końcu skoszą trawnik, to… jest to najlepszy moment, żeby spakować plecak i wyruszyć na wyprawę w Himalaje. Słyszałam wiele takich opowieści, które wywoływały salwy śmiechu na sali. Wszyscy uważali, że to zabawne. Tymczasem, gdyby kobieta powiedziała coś takiego, zostałaby zlinczowana jako „zła matka”. W kwestii równouprawnienia, mamy więc jeszcze sporo do zrobienia.

Jak oceniłaby pani sytuację kobiet na świecie? Czy przez te 10 lat realizacji programu coś się w tym temacie zmieniło?

Tak, choć nie szalałabym z entuzjazmem. To bardzo powolny proces. Pamiętam doskonale, że kiedy 10 lat temu rozmawialiśmy o ciekawych tematach do programu i pojawiła się Arabia Saudyjska, to idea nadania kobietom praw wyborczych była jeszcze abstrakcją, a moment, kiedy Saudyjki będą mogły wsiąść za kierownicę samochodów wydawał się bardzo odległy. Tymczasem dzisiaj to jest fakt. Kobiety w tym kraju mają prawa wyborcze od 2015 roku, a od czerwca tego roku mogą prowadzić samochody. Ta historia i te zmiany dzieją się więc na naszych oczach. Daleka jednak jestem od tego, żeby odtrąbić sukces, bo bardzo wiele w kontekście praw kobiet nie tylko gdzieś na krańcu świata, ale także w Europie i w Polsce, mamy jeszcze do zrobienia.

Na krańcach świata spotyka się pani z różnymi, czasem bardzo egzotycznymi z naszego punkt widzenia kulturami. Czy udaje się pani uniknąć protekcjonalnego podejścia i oceniania ich przez nasz europejski pryzmat?

Reklama

To dziś prawdziwe wyzwanie dla dziennikarzy, którzy starają się rzetelnie dokumentować odmienne kultury. Jak podejść do innych z należytym szacunkiem i uniknąć protekcjonalizmu oraz oceniania rzeczy przez pryzmat nas samych, naszych wartości i przekonań? Mnie do pionu zawsze ustawia fakt, że na świecie żyje obecnie 7,4 mld ludzi, z czego kraje zachodu, czyli te żyjące zgodnie z naszą kulturą i naszym światopoglądem, stanowią zaledwie 16%. Jakie więc mamy moralne prawo do tego, by mówić innym, jak mają żyć, skoro stanowimy absolutną mniejszość, a znakomita większość ma kompletnie inny pomysł na życie?
Problem polega jednak na tym, że to my, ludzie zachodu mamy tubę, jaką są media, za pomocą których kształtujemy opinie na temat innych kultur, czasem bardzo krzywdzące.
To wielkie wyzwanie i odpowiedzialność, żeby być otwartym na inność, nie oceniać i nie wartościować.

TVN

Słyszała pani o liście, w którym polscy podróżnicy apelują do Wojciecha Cejrowskiego o „szacunek” oraz „nie wyśmiewanie i nie obrażanie ludzi za ich inność lub odmienność”?

Tak, oczywiście.

Zgadza się pani z tym postulatem?

Uważam, że poruszyliśmy bardzo ważny temat szacunku, który przejawia się nie tylko w czynach, ale i słowach. Jeśli nie zachodzą zmiany na poziomie języka i sposobu formułowania myśli, to nie doczekamy ich także w gestach i realnych zachowaniach. Przykładem są prawa kobiet - pewnych rzeczy już dzisiaj nie wypada mówić. I dobrze, bo społeczne pobłażanie na niewybredne żarty to także przyzwolenie na przesuwanie granic. Mam inny sposób opowiadania o świecie niż Wojciech Cejrowski, ale nie tylko dlatego uważam, że przesłanie tego listu jest ważne. W tej dyskusji nie chodzi o przekonania polityczne czy religijne tylko o wyraz szacunku wobec innych kultur i nieocenianie ich przez własny pryzmat. Jesteśmy za to odpowiedzialni przed naszymi Widzami i Czytelnikami.

Czy pani postawa została kiedyś wystawiona na próbę w tym względzie?

Wielokrotnie. Pamiętam rozmowę na temat małżeństw aranżowanych, jaka miała miejsce w północnej części Indii, a to bardzo tradycyjny region. Prowadziłam zażartą dyskusję o tym, że małżeństwa powinny opierać się na miłości, a młodzi ludzie sami powinni dobierać się w pary. Na co usłyszałam: „A skąd młodzi ludzie mogą wiedzieć, co jest dla nich dobre, skoro nie mają doświadczenia? Przecież rodzice, którzy chcą dla nich dobrze, z pewnością lepiej dobiorą im partnera”. Byłam tym oburzona i ostro broniłam swojej koncepcji, po czym usłyszałam coś, co było lodowatym prysznicem: „Jeśli wasze małżeństwa z miłości i rozwiązania zachodu zaczną działać i faktycznie będziecie tworzyć trwałe związki, to się nad nimi zastanowimy. Póki co, wasza koncepcja też nie działa”. Z tym już nie mogłam polemizować.
Zdarzyło mi się też zastanawiać nad innymi wierzeniami. Osoby żyjące w Indiach w Świątyni Szczurów wierzą, że szczury to członkowie ich rodziny i oni sami na drodze reinkarnacji odrodzą się jako szczury, domykając tym swoje koło życia. Dla wielu, którzy to czytają ta koncepcja może zabrzmieć mało wiarygodnie. Ale dlaczego miałaby być mniej prawdopodobna niż inne wierzenia? Wiara to wiara.

Jest gdzieś granica tolerancji i otwartości na inne kultury?

Tą granicą jest ludzka krzywda. Są sytuacje, na które nie może być zgody, pobłażania, nie można tłumaczyć ich kulturą. Takim przykładem jest FGM, czyli okaleczanie żeńskich narządów płciowych. W imię tradycji potwornie krzywdzi się dziewczynki i kobiety na resztę życia. Tego nie można akceptować jako „odmienności kulturowej”. Walka z FGM wymaga jednak wielu lat pracy u podstaw, edukacji. Bo nie da się samymi zmianami legislacyjnymi w danym kraju zaprowadzić nowych zwyczajów. To wymaga wielkiej rozwagi, pracy i zmiany sposobu myślenia ludzi, których to dotyczy. Bo to oni muszą zrozumieć, że to jest zło, które w imię tradycji wyrządza się innym, że jest inna droga.

Dużo mówi się ostatnio w Europie o multikulturowości. Wiele osób uważa, że to utopia, bowiem zmuszanie odrębnych kultur do życia na jednej przestrzeni musi prowadzić do katastrofy. Czy pani udało się zaobserwować gdzieś na świecie różne kultury żyjące obok siebie w zgodzie?

Trudno o dobre przykłady multikulturowych społeczności, gdzie ludzie żyją w zgodzie, bo te napięcia zwykle są. Kanada i Szwajcaria są blisko tej idei, ale, generalnie, Europa raczej nie radzi sobie z tyglem, w którym w tej chwili żyjemy. Mam przyjaciół, którzy mieszkają w multikulturowej Francji i to świetne, że w przedszkolu ich dzieci traktują jako coś oczywistego fakt, że rówieśnicy mają różny kolor skóry, mówią różnymi językami i maja inne wyznanie. Jednak Francja boryka się w tej chwili z takimi problemami dotyczącymi choćby ekstremizmu, że trudno traktować ją jako przykład. Myślę, że to proces, który wymaga czasu.

Przy tempie obecnych zmian, trudno będzie o ten czas

To prawda. W ogóle na przestrzeni ostatnich lat doznaliśmy ogromnego przyspieszenia związanego z większą migracją i rozwojem Internetu, który ułatwia nawiązywanie ponadnarodowych relacji międzyludzkich.
Czytałam ostatnio bardzo ciekawe opracowanie o tym, w jaki sposób Tinder wpłynie na zmianę genotypu człowieka. Kiedyś niewiele było tak różnokulturowych związków i dzieci, w nich przychodziły na świat, bo ludzie z odległych stron naszego globu nie mieli ze sobą kontaktu. Dziś nawiązujemy relacje przez Internet, a później przenosimy je do realu, zaczynamy migrować. Jesteśmy więc w trakcie procesu tworzenia się wielorasowej i wielokulturowej mieszanki na niespotykaną dotąd skalę.

Co zobaczymy w 10. jubileuszowym sezonie „Kobiety na krańcu świata”? Czy dotarła pani w miejsca, w których jeszcze pani nie było?

Nareszcie tak! Odwiedziłam na przykład Spitsbergen. Marzyłam o tym od dziecka, od kiedy tylko pierwszy raz zobaczyłam zdjęcia białych niedźwiedzi z tamtejszej stacji badawczej. Zastanawiałam się, jak niezwykłym trzeba być człowiekiem, żeby świadomie wybrać to miejsce na swój dom. Udało nam się znaleźć bohaterkę, która od ponad 20 lat mieszka na Spitsbergenie i jest przewodnikiem po Arktyce. Samotnie wychowuje 2 dzieci i wybrała ten kraniec świata na własne życzenie, bo w Longyearbyen, najdalej wysuniętej na północ osadzie ludzkiej, nikt się nie rodzi i nikt nie umiera, takie są zasady. Okazało się, że Anna Lena jest moją bratnią duszą i jednocześnie odkryłam, że Spitsbergen to miejsce, w którym mogłabym żyć.
Będzie też wyjątkowy odcinek z Salwadoru pod tytułem „Piekło kobiet”. W tym kraju obowiązuje najbardziej restrykcyjne prawo aborcyjne na świecie, więc będzie to kolejny głos w całkiem uzasadnionej dyskusji, która toczy się też w Polsce i dotyczy przyszłości wszystkich kobiet. Warto zobaczyć, do czego prowadzą przeróżne rozwiązania, również legislacyjne i jak mogą one zmienić naszą rzeczywistość. To bardzo mocny, ale też. Bardzo ważny temat.
W tym jubileuszowym sezonie zrealizowaliśmy także jeden z najbardziej zabawnych odcinków w historii programu. Wyjechaliśmy do Czadu, gdzie żyje grupa etniczna Wodaabe – to nomadzi wędrujący ze swoimi stadami krów. W tej społeczności zachodzi absolutnie fenomenalne zjawisko, zupełnie odwrotne niż w większości świata, bo tamtejsi mężczyźni się malują, stroją i obwieszają biżuterią. A wszystko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę kobiet! Cudownie było obserwować, jak kobiety przyglądają się tym wypicowanym mężczyznom i decydują, który z nich jest najbardziej atrakcyjny i nadaje się na męża. Ubawiłam przy tym temacie. A więc ten 10., jubileuszowy sezon jest i zabawny, i poważny, porusza tematy aktualne i ponadczasowe. Jest wyjątkowy!