Zasady są proste - z GPS-em w dłoni i kartką z koordynantami szuka się skrzynek poukrywanych przez innych zwolenników geocachingu. Po ich znalezieniu trzeba wpisać się do księgi, odebrać upominek, a na jego miejsce włożyć nagrodę dla następnych poszukiwaczy. Żeby stać się geocacherem wystarczy naprawdę niewiele. Dostęp do internetu, mapa i nawigator GPS - ceny używanych zaczynają się już od 300 złotych. Potem trochę samozaparcia i można ruszać po fascynujące odkrycia. Skrzynki, których w Polsce jest już ponad 4 tysiące, mogą być umieszczane dosłownie wszędzie - w zatopionym od lat bunkrze, w środku lasu, opuszczonej kamienicy czy nieopodal miejskiej fontanny. Zabronione jest jedynie chowanie ich na czynnych lub nawet od wielu lat opuszczonych cmentarzach. "To kwestia przyzwoitości" - mówią ci, którzy parają się tą formą turystyki.
Młodzi i ciekawi świata ludzie, umieszczając skrzynki, omijają tradycyjne miejsca działające jak lep na zwykłych turystów. Zwiedzają podziemia, poznając prawdziwy klimat polskich miast, przekonani, że Warszawa to nie tylko Trakt Królewski, a Kraków to nie wyłącznie Sukiennice.
"Tylko część skrzynek ukrytych jest w średnio bezpiecznych miejscach, do których dotarcie wymaga mocnego przygotowania sprzętowego i silnych nerwów. Większość z nich jest łatwo dostępna" - mówi DZIENNIKOWI Krzysztof Bielecki, organizator wypraw geocachingowych na terenie Warszawy.
Tą formą turystyki zainteresowały się też polskie biura podróży, oferując firmom wyjazdy integracyjne z GPS-em. To i tak dopiero przedsmak popularności, jaką ta forma aktywności cieszy się zagranicą. Tam można nawet wykupić cruisecaching, czyli rejs morski połączony z poszukiwaniem skarbów.