Trudno się oprzeć takiemu opisowi zwłaszcza, gdy jeszcze z dzieciństwa pamięta się opowieści o dziwnej, dalekiej krainie, gdzie ropa tryskają spod stóp, a ogień bucha wprost z głębi ziemi.
Gdy spojrzeć na Azerbejdżan z góry, przypomina ptaka z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Apszeron to jego głowa, ostro wcinająca się w oblewające ją morze Kaspijskie. Walka półwyspu z morzem trwa już od tysięcy lat. Co pewien czas fale wdzierają się w głąb półwyspu, by znów wycofać się pozostawiając za sobą daleko w głębi lądu wielkie głazy i małe muszelki.
Apszeron to z natury piękny półwysep, opasany wianuszkiem piaszczystych plaż. Plaże w większości dość wąskie, a piasek buro-żółty jakby trochę brudny. Tę małą niedogodność niweluje morze. Ciepłe, pełne intensywnego koloru.
Książkowym przykładem tej sytuacji jest miasteczko Zagulba. Nadmorska miejscowość z okien naszego hotelu usytuowanego na wysokiej nadmorskiej skarpie przypomina urocze miasteczko na wybrzeżach Grecji czy Włoch. Głównie niska zabudowa, uroczo rozmaita. Domki z płaskimi dachami, zwykle w kolorze ceglanym, a czasem czarnym. Układają się w fale, spływające wraz z nabrzeżem ku morzu. Nad dachami jak maszty stateczków, czy latarnie morskie wzbijają się w niebo smukłe cyprysy i palmy. A cała miejscowość oddzielona od wody szeroką żółtą plażą.
Wrażenie rozwiewa się, gdy wjeżdżamy w uliczki miasteczka. Zaniedbane, porozwalane budynki, brud na ulicach. Zewsząd sygnały, że świetność, nawet gdy kiedyś była to dawno minęła i nieprędko wróci.
Ale wtedy niewątpliwy luksus i dodatkowa premia dla ludzi sowieckiego imperium. To widać po rozległych korytarzach, salach spotkań, wielkich werandach i ... nazwach pokojów. Do wyboru tylko Lux i Super Lux - wielkie apartamenty - w których część nocną o dziennej oddziela błękitna, aksamitna, koszmarnie brudna i poplamiona kotara. Ostatnio prana zapewne jeszcze za ZSRR.
Łazienki w każdym pokoju z wannami i z muszlami klozetowymi - kto był na wschodzie wie, że oznacza to luksus, zwykle nawet w miejscach eleganckich kuca się nad dziurą, często zresztą oddzieloną od innych ujęć zaledwie cienką ścianką z dykty o wysokości do półtora metra.
Do plaży na piechotę 200 metrów, wiodą nas tam szerokie schody. Nam pozostaje spacer, dygnitarze sprzed lat, spacerami trudnić się nie musieli nad wodę woził ich wyciąg krzesełkowy (obecnie oczywiście popsuty).
Ale nie popsuty wyciąg i rozpadający się hotel są największym rozczarowaniem....
Tak jest o setek lat. Morze Kaspijskie co pewien czas z niewyjaśnionych do końca przyczyn i bez wcześniejszych znaków nagle podnosi się lub opada o kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt, czy kilaset metrów. I teraz brzeg morski Zagulby wygląda jak po trzęsieniu ziemi, potopie, czy wojnie. Wszędzie ruiny. Nawet po kilkunastu latach przy brzegu walają się cegły, czy kafle. A z wody wystają kawałki murów, a nawet jedne drzwi, ulubione miejsce obserwacji dla miejscowych mew.
Zażywszy odpoczynku w pokoju super lux, który dostajemy ze sporą zniżką, bez specjalnego smutku opuszczamy pokoje.
Oto przed nami brzeg niemal dziki. Porośnięty kilometrami przez niewielkie stepowe rośliny. Co pewien czas oaza bujnego życia, to stawy i rzeczki ze słodką wodą, z gęstymi czuprynami szuwarów.
Dzika natura? Nic bardziej mylnego. Za plecami wielki radar i porzucony sprzęt wojskowy wielkiego imperium, przed nami w morzu plątanina rur, prętów, kadłubów łodzi, wszystko zardzewiałe i porzucone. "Nasi złomiarze zweryfikowaliby pojęcie raju" - to chyba najlepsze podsumowanie obserwacji. Potakujemy, bo to idealne miejsce, by nakręcić drugą część Water World. Scenografia już gotowa.
Krajobraz z natury science fiction, czyli jak to będzie po trzeciej wojnie światowej. Żywego ducha... No prawie, bo z pobliskiej ławeczki przygląda nam się bez specjalnej ciekawości, kilku mężczyzn, tak szarych od kurzu, że niemal topią się w otoczeniu.
Z aparatami fotograficznymi podchodzimy do zbudowanego z metalowych zardzewiałych płyt mola- mostu, który prowadzi na równie burą od rdzy i słonej wody stalową wyspę, z której sterczą szczątki rur, resztki dźwigów i żurawi do wydobywania ropy.
Wielka barka-wyspa wygląda na z dawna porzuconą i kompletnie zapomnianą...
"Apparatow nie lzia" - woła już z daleka groźnie strażnik, gdy próbujemy robić zdjęcia morskiemu złomowisku. Wskazuje na zardzewiałą tabliczkę. Dlaczego nie wolno? I dlaczego pilnuje śmietniska? Strażnik zakłopotany drapie się w głowę i powtarza, że nie wolno. Tak tu jest. Takich pytań tu się nie zadaje. Nie zadaje, bo nikt ich tu nie rozumie. Tu się nie ma co zastanawiać, po prostu zakazano i nie ma nad czym dumać. Jak to dlaczego? Nie wolno to nie wolno i koniec.
Zawracamy wyboistą drogą, pełną niespodziewanych kamieni i kurzu. I sprawdzamy legendę o państwie, które dosłownie leży na ropie. Świadczą o tym nie tylko umiejscowione co kilkadziesiąt metrów urządzenia wiertnicze, obracające się równomiernie dziobaki(?). Ale przede wszystkim kałuże. Cuchnące, brązowe, lepkie, tłuste kałuże, wypełnione ropą.
O dziwnym tryskającym z ziemi oleju, który służy do oświetlania domów i leczenia reumatyzmu pisali już starożytni greccy pisarze (Herodot, Plutarch, Pliniusz i Strabon ). Gorączka czarnego złota wybuchał jednak dopiero w XIX wieku. Wtedy wydobywano ją kopiąc doły. Po pewnym czasie gdy napełniały się ropą, wiadrami przelewano je do większych zbiorników i wywożono.
Ropa to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo półwyspu. Płytkie złoża połączone z pirackim, grabieżczym wydobyciem, spowodowały ogromne zanieczyszczenie setek hektarów. Na pomoc Abszeronowi ruszyły ręka w rękę miejscowy rząd i Bank Światowy, które w oczyszczanie ziemi chcą zainwestować kilkaset milionów dolarów. Choć znów paradoksalnie półwysep znany jest także z świetnych fig i pięknych kwiatów.
Nie tylko zresztą ropa tuż pod ziemią, także wielkie niegdyś pokłady gazu.
Przez wieki ogień buchał tu wprost z morza i ziemi. Zapalał się nagle, by po pewnym czasie równie niespodziewanie zniknąć i znów pojawić się w innym miejscu. Nic dziwnego więc, żepółwysep został uznany za ziemie świętą jednej z najważniejszych perskich religii Zoroastryzmu i jego najwyższego boga Ahumarazda, którego atrybutem był właśnie ogień.
Zoroastrianie czcili nie tylko przypadek. Sami nauczyli się znajdować pokłady gazu i zapalać wieczny ogień, buchający wprost z ziemi. Są więc na Apszeronie płonące góry, a także świątynie ognia. Ale znów nie ma szczęścia to miejsce do naturalnego piękna. Gaz się wypalił i do najświętszych miejsc Zoroastrian doprowadza się go dzisiaj gazociągami.
Tak jest i z świętą górą i z najsławniejszą ich świątynią w Surachany. Smutna jest zwłaszcza historia tej ostatniej. Założona w połowie XVII wieku - wygląda jak sporej wielkości kamienny zamek, z murami, wieżyczkami. Na środku pustego placu stoi budowla przypominająca średniowieczną studnię. To stamtąd właśnie przez setki lat buchał święty ogień. Teraz smętnie palą się tam na niewielkich cokołach małe gazowe lampki.
Wokół muru od jego wewnętrznej małe cele. W nich to przez wieki na kamiennych łożach umartwiali się wyznawcy świętego ognia. Teraz zastąpiły ich drewniane rzeźby, naturalistycznie pokazujące ich codzienne życie. Ciemnoskórzy, przeraźliwie chudzi, brodaci mnisi, całe życie umartwiający się dla wiecznego ognia. Szczęście tych, którzy nie zdążyli dożyć jego nagłego zgaśnięcia, gdzieś w XIX wieku.
W przedziwny kalejdoskop piękna i brzydoty idealnie wpisuje się też kolejna wielka atrakcja półwyspu - wulkany błotne. Zjawisko to niezwykłe, choć gdy popatrzeć na to z drugiej strony - atrakcją turystyczną jest tu bulgoczące błoto. Wystrzeliwują z krateru bąble śmierdzącego gazu i rozlewa się ta szaro-bura maź po całym otoczeniu. Zalewa wszystko, gęstnieje dusząc okoliczną roślinność. Na koniec zasklepia się szarą taflą. Takie rzeczy tylko na Apszeronie.
Bloto, gaz, ropa i stalowe trupy. Opuszczając "miejsce ze słoną wodą", nie wrzucamy pieniążka do miejscowej fontanny, jeziora. Nie chcemy tu wracać, ale zabieramy ze sobą potężny pakunek obrazów i wrażeń, z krainy nocnego koszmaru. Zostaną z nami dłużej, niż białe plaże z palmami i słodkie jeziora.