Gina Fischella mieszka w Las Vegas od ośmiu lat, przyjechała jak miała 25. "Udaję Marylin Monroe, w zasadzie to nią jestem" - mówi. Drobna, czarnowłosa, z włoskiej rodziny z New Jersey. W końcu Marylin też do połowy lat 40. była brunetką, a przyszła na świat jako Norma Jean. Dla Giny przyjazd do amerykańskiej stolicy grzechu był kompromisem, bo postawiła na zarabianie jako kopia słynnej femme fatale, kiedy nie wyszła jej kariera baletowa.

Reklama

Półtora roku temu bilans tej decyzji wyglądał całkiem okazale: Marylin z New Jersey zbudowała sobie w Vegas miniimperium. Obsługiwała wesela, wieczory kawalerskie, grywała w reklamówkach, zarabiała na tyle dużo, że założyła restaurację ze skromną sceną, na jakiej byłaby gwiazdą - dinner-theatre, one woman show. Kłopoty zaczęły się, gdy pękła bańka na rynku nieruchomości. Gina-Marylin wzięła bowiem kredyt pod zastaw 350-metrowego domu, a gdy jego wartość dramatycznie spadła, bank zażądał większych rat. Dalej potoczyło się jak w milionie podobnych przypadków, bez happy endu. Dziś Fischella mieszka w wynajętym dwupokojowym apartamencie w centrum North Las Vegas. Dalej zawodowo udaje Marylin. "Dla mnie i tak trochę za późno na zmiany" - dodaje beznamiętnie.

Przyjezdnych zawsze kusiła maksyma, że "tu nigdy nie jest za dużo", że zawsze można więcej: mieć dłuższą limuzynę, zamiast litra wódki galon, zamiast jednego steka pół krowy, wreszcie stoły do gry właściwie bez górnego limitu. To w tym mieście znajduje się 18 z 20 największych hoteli na świecie. Do wyboru wedle najróżniejszych potrzeb. Dla amatorów solarium i siłowni, którzy dzielą czas między "Modę na sukces" a strzelanie do wiewiórek - hotel Circus Circus, jeden wielki cyrk, albo Excalibur, jeśli ktoś chce choć na jedną noc zostać rycerzem. Dla leniwych, którym za daleko do Europy, Venetian z repliką kanałów lub Paris z małą wieżą Eiffla. Dla lubiących luksus bez ograniczeń najlepsze jest pięciogwiazdkowe Bellegio. Dla snobów - MGM Grand, bardzo glamour. I wreszcie dla miłośników nostalgii - Sahara, gdzie kiedyś występowali Frank Sinatra i Dean Martin.

Każdy z tych kompleksów ma w nazwie "hotel & casino". Na parterze stoły, jeden przy drugim. Ruletka, poker, blackjack, ale też keno, kości, bakarat, a nawet wojna i coś na kształt koła fortuny. Nie da się przejść do strefy, gdzie są pokoje, bez zaglądania do kasyna. Setki miliardów dolarów obrotów rocznie.

czytaj dalej



Teraz bieda, pustki, po prostu kryzys. W Bellagio rok temu pokoje wynajmowało się po 500 dol., teraz po 100. W Saharze można przenocować już za 17 dol. MGM Grand słynął z najlepszych restauracji na zachód od Chicago, z winem za 1,5 tys. dol. za butelkę. Dziś promocyjnie, góra za 150. Excalibur do każdego noclegu za kilkanaście dolarów dorzuca kupon na 24-godzinny bufet. Agencje towarzyskie przestały płacić taksówkarzom za "przypadkowe" podrzucanie pijanych studentów pod ich drzwi, co było dotąd oczywistą procedurą. Koniec kilkudniowych wieczorów kawalerskich. Dzięki tanim biletom lotniczym, np. Virgin Atlantic, do Vegas jeździli z obstawą kawalerowie z Wielkiej Brytanii i Australii. Odkąd zdrożał dolar, przestali.

Reklama

Las Vegas żyło też z imprez masowych, spotkań wszelakich profesji, kongresów na tysiące osób. Ale od kiedy prezydent Obama pogroził palcem menedżerom AIG, krytykując, że mimo kłopotów firmy oni sami zjeżdżają się na luksusowych sympozjach, częstują szampanem i ostrygami, konferencyjny biznes zamarł. W ciągu ostatnich sześciu tygodni odwołano 70 tys. zarezerwowanych pokoi hotelowych.

Do niedawna Las Vegas było najszybciej rozwijającym się miastem Ameryki. Przyrost mieszkańców szacowano na 50-80 proc. w ciągu każdej z ostatnich dekad. Zewsząd ściągali tu krupierzy, kelnerzy, kierowcy, artyści, od tancerek go-go po Celine Dion. Nie istniał problem bezrobocia, dziś dochodzi do 13 proc., przy średniej amerykańskiej nieco poniżej 10. "To wszystko chwilowe. Nieraz odbijaliśmy się od dna" - pociesza się Saul Higgins, właściciel jednej z restauracji w centrum miasta.

Czy ma powody do optymizmu? Może i tak. W końcu historia pustynnej Newady i jej czarnej perły, czyli Vegas, układa się w cykl jak wycieczka rollercoasterem: góra, dół, góra, dół...

Rozciągający się między mormońskim terytorium a Rio Grande stan pozostawał długo ziemią niczyją, prawie niezamieszkaną. Tymczasem 16. prezydent Abraham Lincoln - Ameryka była pogrążona wówczas w pożodze wojny domowej - walczył w 1864 r. o reelekcję, której wynik nie był przesądzony. Dlatego przeforsował przyjęcie Newady do Unii jako nowego, 36., stanu, bo w rachunkach brakowało mu kilku głosów elektorskich, a na tamtejszych osadników mógł liczyć. Na terenach Nevady odkryto pokaźną żyłę srebra. I tak stan, będący dzieckiem polityki i srebra, przez dwie dekady jako tako egzystował, aż złoża się wyczerpały.

czytaj dalej



Nastały lata chude, aż ktoś odkrył inny, mało szlachetny potencjał Newady: łatwość wzięcia rozwodu. Dżentelmeni ze Wschodniego Wybrzeża w swoich purytańskich społecznościach nie mogli formalnie rozwiązać małżeństwa. Musieli udać się na migrację rozwodową i przenosić się do położonych dalej na zachód stanów, jak Illinois, Indiana czy Ohio, gdzie mogli co prawda zgodnie z prawem powrócić do życia kawalerskiego, ale musieli przez kilkanaście miesięcy tam mieszkać. Prawo Nevady wyszło naprzeciw ich problemom: tam wystarczyło zameldować się na 12 tygodni. I tak na początku XX w. młyny rozwodowe Newady mełły nowojorską i bostońską moralność, a zostawiane przez rozwodzących się dżentelmenów (i towarzyszące im kochanki) pieniądze nakręciły nową prosperitę. I znów źródełko wyschło, kiedy w latach 30. większość stanów zliberalizowała swoje przepisy w tej sprawie.

Kolejny etap tej historii przyszedł, kiedy Raymond Smith otworzył w Reno lokal z osobliwymi grami, jak np. ruletka, w której liczbę wskazywała żywa mysz. Wszystko za grosze, żeby stać było tych dotkniętych Wielkim Kryzysem. Z czasem Newada stała się jedynym z dwóch, obok New Jersey, stanów z legalnym hazardem i jedynym przyzwalającym na prostytucję, choć uprawianą w kontrolowanych przez władze lokalach. Boom zaczął się jednak dopiero po wojnie, kiedy w gorącym i suchym Las Vegas, do jakiego łatwo było dostać się samochodem z kalifornijskich metropolii, błyskawicznie wyrastały rozrywkowe kompleksy, kontrolowane przez mafię. W latach 70. gangsterów wykurzono, władzę przejęły korporacje i Vegas wraz z całym stanem znowu zaliczyło dołek. Dopiero 20 lat temu, kiedy słynny przedmiejski bulwar Strip zaczął obrastać nowoczesnymi hotelami, każdy z wielki kasynem i pokojami dla kilku tysięcy gości, a potaniały bilety lotnicze, miasto odzyskało blask. Aż do dzisiejszego kryzysu.

Pomysł na ocalenie Las Vegas ma Waszyngton, zresztą identyczny, jaki miał w przypadku zagrożonych bankructwem banków i koncernów motoryzacyjnych. Kongresmeni i senatorowie po cichu zastanawiają się, czy nie przeprowadzić wielkiego bailoutu zadłużonych kasyn. W konsekwencji najpotężniejsze przedsiębiorstwo rozrywkowe na świecie zostałoby upaństwowione. Tony plastikowych żetonów ze stołów do ruletki i bakarata, zamienione na papierowe czeki, płynęłyby potem na konto fiskusa. Brzmi jak cudowna przypowieść: z zysków z grzechu fundowałoby się np. ubezpieczenia dla najbiedniejszych, bo niedługo prezydent Obama - jeśli uda mu się przeforsować reformę systemu ochrony zdrowia - z czegoś będzie musiał na to wziąć.

czytaj dalej



"Nacjonalizacja kasyn na pewno uzdrowiłaby ten cały galimatias. Kompleksy hotelowo-hazardowe pod wodzą prywatnych właścicieli zaczynają ginąć w błędnym kole, bo menedżerowie, niemal permanentnie je rozbudowując, zaciągają coraz większe kredyty. A państwo po prostu zadbałoby o miejsca pracy" - podsumowuje w rozmowie z nami Steven Miller z Wydziału Ekonomii Uniwersytetu w Las Vegas.

Wysoki na metr stos żetonów można postawić, że dopóki zaradni mieszkańcy Newady nie wymyślą czegoś nowego, miasto się nie podniesie. Bo ruletka, poker i automaty spowszedniały jak niegdyś rozwody. W ostatnich latach wiele stanów zalegalizowało hazard, kasyna rosną w miejscach, gdzie dotąd nawet diabeł nie zaglądał, jak Biloksie w Mississippi (słyszał ktoś?), a do tego dochodzą indiańskie rezerwaty, którym rząd dał prawo prowadzenia takich przybytków. Chyba że powstanie zaplanowana w ramach pakietu stymulującego Baracka Obamy szybka kolej z Los Angeles, takie lokalne TGV, i Kalifornijczycy będą mogli wpaść do Vegas, by zagrać w ruletkę, i zaraz wrócić do siebie.