Anna Sobańda: Czy zimą ratownicy TOPR mają więcej pracy niż w sezonie letnim?
Jan Krzysztof: Generalnie liczbowo mniej, ponieważ w górach jest w tym czasie mniej turystów. Zaledwie 1/3 ruchu turystycznego przypada na okres sezonu zimowego. Natomiast z racji warunków, jakie panują, akcje ratunkowe są trudniejsze, bardziej wymagające i obarczone większym ryzykiem dla ratowników.
Czy turysta zimowy jest lepiej przygotowany, bardziej doświadczony od turysty letniego?
Raczej nie. Ja nie widzę różnicy. Proporcje tych zupełnie nieprzygotowanych są podobne.
Jakie są zatem najbardziej nieodpowiedzialne zachowania turystów w górach zimą?
Przede wszystkim podejmowanie zbyt ryzykownych wyjść w góry. Na przykład w zbyt dużym zagrożeniu lawinowym. Turyści przekraczają akceptowalny poziom ryzyka, często nawet zupełnie o tym nie wiedząc. W większości wypadków udaje im się szczęśliwie wrócić, co niestety utwierdza ich tylko w słuszności własnych błędnych decyzji. Pamiętajmy jednak, że ktoś, kto dochodzi do granicy bezpieczeństwa, prędzej czy później może ją przekroczyć.
Podobno utonięcia dotyczą częściej osób, które potrafią pływać. Czy w górach jest podobnie, osoby, które mają doświadczenie, częściej ulegają wypadkom?
Jest w tym sporo prawdy. Do wypadków lawinowych doprowadzają osoby zupełnie nieprzygotowane do chodzenia po górach w zimowych warunkach, ale bardzo często są one udziałem ekspertów, czyli na przykład przewodników dlatego, że częściej są w górach i częściej balansują na granicy bezpieczeństwa. Te osoby jednak świadomie podejmują takie ryzyko. Kiedy fachowiec ulega wypadkowi, zazwyczaj wiedział, że może do niego dojść i to ryzyko zaakceptował. Tymczasem turysta ulegający wypadkowi często z takiego ryzyka zupełnie nie zdaje sobie sprawy.
Czy elektronika, jaką mamy teraz w kieszeniach, bywa pomocna górach?
Telefon komórkowy z Internetem to wielkie osiągnięcie i świetne rozwiązanie, ale niestety może działać na niekorzyść ponieważ usypia czujność. Wiele osób uznaje, że jak mają telefon w kieszeni, to już niczego więcej nie potrzebują, nawet mapy, nie mówiąc o kompasie. Tymczasem w wielu miejscach pojawia się tak prozaiczny problem, jak brak zasięgu.
I tu pewnie pojawia się kolejne zaskoczenie. Jak to, nie ma zasięgu?
Oczywiście, zaskoczenie jest duże, a widok turystów z telefonami w wyciągniętej ręce, którzy próbują łapać zasięg to rzecz powszednia. Na szczęście jest tak, że im wyżej wchodzimy, tym o zasięg łatwiej. Problemy pojawiają się zazwyczaj w dolinach, na granicy lasu, gdzie łatwiej jest przetrwać zimową noc. O ile oczywiście potrafimy rozpalić ognisko.
Alkohol bywa przyczyną wypadków w górach?
Bardzo rzadko, na szczęście raczej nie mamy z tego powodu większych kłopotów. Oczywiście zdarzają się interwencje z powodu awantur, ale zazwyczaj związane jest to ze schroniskami, w których alkohol jest serwowany. Tam zdarzają się różni klienci. Jest to jednak absolutny margines, zupełnie pojedyncze przypadki w ciągu roku.
Co najbardziej irytuje toprowców w zachowaniach turystów?
Różnych toprówców różne rzeczy irytują. Ja bym wskazał na to, że dla wielu turystów celem wyjścia w góry jest przedstawienie w mediach społecznościowych czegoś, co z punktu widzenia bezpieczeństwa jest samym złem. Wszystko na takich zdjęciach jest źle zrobione i zbyt ryzykowne. To zaś nakręca następnych. Bardziej niż irytuje, to martwi nas zaś, kiedy taki ciąg błędów doprowadza do wypadku, w którym my już nie mamy nic do zrobienia. Kiedy ci idący w góry nie dali nam nawet szansy na interwencję, bo spadli z 200-300 metrów nie stosując żadnych systemów asekuracji czy zwiększenia bezpieczeństwa i zginęli na miejscu. Zwykle dotyczy to bardzo młodych ludzi i dla nas są to bardzo przykre sytuacje, bo często widzimy, jak niewiele wystarczyło, żeby do takiego wypadku nie dopuścić.
Zdarza się, że za własne błędy turyści obwiniają ratowników TOPR?
Oczywiście. Sam byłem świadkiem w wielu procesach, gdzie ktoś próbował przerzucić winę za swoje błędne decyzje na nas. Ktoś twierdził na przykład, że stopień bezpieczeństwa był za niski i jakby był wyższy, to on by w góry nie wyszedł. Ktoś inny miał pretensje, że nie było tablicy, która ostrzegałaby, że to taki trudny szlak. Są to zarzuty z punktu widzenia fachowców zupełnie nie adekwatne i tak też ocenia je sąd.
Turyści, którzy „utknęli” w schronisku nad Morskim Okiem ponoć też mieli pretensje do TOPRu, że nie chciał zwieźć ich na dół.
W tej historii TOPRu nie było. Była natomiast policja i dziennikarze. To byli klienci sylwestrowi. Dwa lata temu było to 200 osób, w zeszłym roku 80, mamy więc nadzieję, że w tym roku zejdziemy do 40 (śmiech). To są osoby, które wychodzą do Morskiego Oka o 12 w południe, bo wcześniej odsypiali imprezę. Chwała im za to że w ogóle chce im się ruszyć, naprawdę. Są to jednak kompletnie przypadkowi ludzie, kobiety często w strojach pół wieczorowych. Idą do tego Morskiego Oka, często mają ze sobą dziecko, nierzadko jakiś alkohol. Kiedy robi się ciemno i zimno zaczyna się robić problem, bo choć to łatwy teren, to jest to prawie 8 km do przejścia. Dla niektórych to niemal ekstremalne przeżycie. Oczywiście, jeśli jest taka potrzeba to dzieciom i osobom starszym się pomaga, na resztę zaś wystarczy motywacja w postaci eskorty samochodu policyjnego. Proszę mi wierzyć, że ci ludzie byli autentycznie zdziwieni, że idą drogą asfaltową, zrobiło się ciemno, a im nie zaświeciły się latarnie. Oni byli tym głęboko poruszeni, zaskoczeni i szukali winnych.
Czy rozwiązaniem nie byłoby zrezygnowanie z dorożek, które wwożą zupełnie nieprzygotowanych turystów do Morskiego Oka?
Na ok. 10-12 tys. osób, które dziennie idą w tym okresie do Morskiego Oka, może z tysiąc wjeżdża tam dorożką. Nie sądzę więc, by rozwiązało to problem.
Dużo mówi się ostatnio w Polsce o wprowadzeniu opłat za akcje ratownicze, tak jak ma to miejsce na Słowacji, czy w wielu europejskich krajach. Co pan sądzi o takim rozwiązaniu?
Nie jestem przeciwnikiem, ale nie widzę w tym celu edukacyjnego czy mającego zapobiec kolejnym wypadkom. Wnioski o odpłatność akcji ratowniczych często są spowodowane chęcią ukarania kogoś nieodpowiedzialnego, a to nie jest moja działka. Moim zadaniem jako naczelnika jest znalezienie środków na funkcjonowanie TOPR. Tymczasem na przykład na Słowacji, środki z akcji ratunkowych stanowią tylko 8% całego budżetu. W żaden sposób nie ratowałoby to więc finansowo TOPRu
Ale te pieniądze z pewnością by się przydały
Pewnie tak, bo im więcej funduszy, tym lepiej, ale takie podejście do ratownictwa jest nam niekoniecznie bliskie. My cieszymy się, że obecnie możemy udzielać pomocy, nie dyskutując wcześniej o pieniądzach. Nie musimy też zajmować się zatrudnianiem firmy windykacyjnej, by ściągnąć należności, tak jak robią to Słowacy. Zresztą oni też już zmienili swoje przepisy i w tej chwili pomoc wszystkim osobom do 18 roku życia jest bezpłatna, a rodziny nie są obciążane kosztami jeśli dochodzi do wypadku śmiertelnego.
Co ich skłoniło do tych zmian?
Doświadczenia z wypadkami, jakie im się przytrafiły. Kiedy zginął 8-letni chłopak z biednej rodziny, na opłatę zrzucali się niemal wszyscy, ponieważ nie mogli ustawowo od niej odstąpić. W tej zbiórce wziął udział nawet ówczesny minister spraw wewnętrznych i dopiero wówczas Słowacy zmienili to prawo. W innej sytuacji zginął mężczyzna, który miał rodzinę na utrzymaniu. Nie dość, że ta rodzina straciła bliską osobę i żywiciela, to jeszcze musiała sprzedać dom, żeby zapłacić za akcję ratowniczą. To są bardzo trudne przypadki, z którymi w momencie wprowadzenia takich opłat trzeba się liczyć. Zauważmy też, że jest wiele innych sytuacji, wymagających bardziej kosztownych akcji ratowniczych, za które się nie płaci. Pijany kierowca, który powoduje poważny karambol na drodze, do akcji ruszają wozy policyjne, straż pożarna, śmigłowce ratownicze i za to wszystko płaci państwo. Jeśli więc zmieni się systemowe podejście i ktoś uzna, że za niektóre akcje trzeba będzie płacić, to przyjmiemy to z pokorą. Ale skoro jednym z celów państwa jest zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom, w tym ratownictwa, to dlaczego wyłączać z tego grupę chodzącą w góry, a na przykład pijani żeglarze, którzy są prawdziwą plagą, za akcje ratownicze nie płacą.
Ma pan w takim razie pomysł, jak walczyć z bezzasadnymi wezwaniami ratowników TOPR? Z tymi słynnymi „proszę przysłać helikopter, bo nie chce mi się zejść na własnych nogach”?
To na szczęście nie jest częste zjawisko. Oczywiście zdarzają się wezwania, które koniec końców mogą się okazać bezzasadne, ale ktoś, kto do nas dzwoni, zwykle jest naprawdę zaniepokojony swoją, czy osoby bliskiej sytuacją. My jesteśmy od tego, żeby te wezwania weryfikować. Kiedy nas koś w sposób zamierzony oszuka, to mamy podstawy prawne żeby zareagować, jesteśmy w stałym kontakcie z prokuraturą zakopiańską. Takie złośliwe i celowe wezwania są jednak bardzo rzadkie. Częściej zdarza się, że ktoś dzwoni i mówi, że jest zmęczony i chciałby, żeby przyleciał po niego śmigłowiec. To nie oznacza jednak, że my po weryfikacji takiego zgłoszenia śmigłowiec po niego wyślemy. Na podstawie zebranych informacji sprawdzimy, czy jest taka potrzeba. Jeśli nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, to wysyłamy pieszych ratowników, którzy po godzinie czy dwóch dotrą do takiego turysty i pomogą mu zejść. Często jest jednak tak, że turysta, który chciał żeby przyleciał po niego śmigłowiec, kiedy dowiaduje, że dopiero za 2-3 godziny ktoś po niego przyjdzie i w dodatku i tak będzie musiał sam iść, nagle uznaje, że da radę zejść bez pomocy.
Czy ubezpieczenia na wypadek wyjścia w góry są przydatne?
U nas ubezpieczenia od kosztów akcji ratunkowej są niepotrzebne, ale jeśli idziemy w Tatry, czy Karkonosze, często poruszamy się przy samej granicy, a u naszych sąsiadów te akcje są płatne. Warto więc mieć ubezpieczenia na wypadek takiej akacji.
Komu polecałby pan kursy lawinowe?
Każdemu, kto wybiera się zimą w góry. To bardzo podstawowe i przydatne informacje, które sprawią, że turysta będzie bardziej świadomy niebezpieczeństw, jakie mogą go spotkać w górach, a kiedy już zdarzy się wypadek, będzie wiedział jak się zachować i jak pomóc sobie i swoim towarzyszom.