Gorąco, daleko, tanio. Kambodża - kraj na końcu świata. [RELACJA]
1 Najbardziej nerwowa i widowiskowa jest przeprawa lądowa. Tłum „mrówek” przepycha przez granicę dwukołowe wózki wyładowane wszelkiego rodzaju dobrem. Nawet kupując przejazd w przyzwoitej tajskiej agencji (ok. 100 zł od osoby za bus z Bangkoku do Siem Reap), narażamy się na naciągaczy – bus zatrzymuje się 1,5 km przed granicą, a pośrednicy żądają podwójnej stawki (45-50$) za wizę. Upał, zmęczenie, świadomość opłaconego już transportu oraz wizja dalekiego marszu z bagażami powodują, że turyści godzą się na ten przekręt. A to tylko początek kantu – po przejściu pieszo granicy (500 m łażenia po budynkach i śluzach, plus czekanie w kolejce do odprawy – zajmuje to co najmniej godzinę, a zdarza się, że w sezonie nawet 2-3) okazuje się, że dalszy transport „jest opóźniony” o kilka godzin. Na szczęście „za 20 zł od osoby” jest inny bus, który zawiezie chętnych do Siem Reap. Bus tuż przed celem podróży wjeżdża na odludzie i wystawia podróżujących na kolejną próbę - tłum krzyczących kierowców tuk-tuków: „zawiozę za darmo do hotelu, jak wynajmiecie mnie do Angkor Wat”. Wygląda to jak porwanie. Takie sytuacje powtarzają się tak często, że coraz więcej tajskich agencji rezygnuje z wysyłania turystów do Kambodży lądem.
dziennik.pl
2 Jeśli macie stalowe nerwy i twardość w negocjacjach cenowych, możecie spróbować przekroczyć granicę samodzielnie – po dojechaniu pociągiem (z Bangkoku za kilkanaście złotych) do nadgranicznego miasteczka, dalej trzeba się poruszać prywatnym transportem. Uwaga – taksówkarze często biorą opłatę za „dowiezienie do szlabanu”, ale wysadzają półtora, dwa kilometry wcześniej – widać już kolejkę ciężarówek i mnóstwo granicznych napisów, więc można się nabrać. Tam pojawia się kolejny uczynny kierowca. Podobnie jest po kambodżańskiej stronie. Zaraz po odprawie turyści mogą skorzystać z darmowego busa, który zawozi na dworzec autobusowy dwa kilometry dalej. Ale zanim pojazd podjedzie (jeździ jak chce, ale średnio co pół godziny), chętni do „niedrogiej” podwózki otaczają każdego białego.
dziennik.pl
3 Siem Reap to kolonialne miasteczko oraz baza wypadowa do zwiedzania Angkor Wat. Urocze, ciche, spokojne, życie w nim toczy się w zwolnionym tempie. Hotel poza sezonem, z basenem i dużym dwuosobowym pokojem, można dostać bez rezerwacji już od 50-80 zł za noc. Hostele z wieloosobowymi salami to wydatek o połowę mniejszy. Transport zapewniają kierowcy tuk-tuków. Za „łandolar” zawiozą z hotelu na Pub Street (miasteczko jest małe i można wszędzie dojść piechotą), turystyczny deptak, gdzie są setki restauracji, dyskotek i masa mobilnych sprzedawców naleśników (za 1-2$) czy drinków (1-1,5$ za nieoszukaną dużą szklankę Krwawej Mary).
dziennik.pl
4 W sklepach nawet na prowincji można dostać większość podstawowych produktów potrzebnych turyście. Nie ma sensu tachać ze sobą dezodorantów, proszku do prania czy pasty do zębów. Ceny znanych u nas marek są podobne jak w Polsce, a często lepsze wersje lokalne są wielokrotnie tańsze. Warto kupić miejscowy repelent (5-7$ duża puszka), stężenie środka owadobójczego jest znacznie większe niż pozwalają europejskie normy. Po powrocie do Polski jednym psiknięciem można wytruć komary razem z sąsiadami. Malaria jest zagrożeniem, ale stosunkowo niewielkim. Zdarza się, że komarów nie ma wcale i można spać przy otwartym oknie bez moskitiery. Lepiej nie zażywać środków antymalarycznych na zapas. Jeśli jednak pojawią się pierwsze objawy, od razu trzeba iść do lekarza. W aptekach są wszelkie lekarstwa. Uwaga – obyczaj nakazuje, by wchodząc nawet do sklepu, zdjąć buty (oczywiście na turystycznych ulicach jest inaczej). Jest czysto, a między półkami są ołtarzyki. Kwestie religijne są bardzo ważne i lepiej się z tego nie naśmiewać.
dziennik.pl
5 Co to jest Angkor Wat i dlaczego trzeba tam pojechać, sprawdzicie sobie na Wikipedii. Przy braku czasu kupcie bilet jednodniowy (20$, nie można płacić kartą, w kasie robią zdjęcie i trzeba mieć go zawsze przy sobie – strażnicy przy każdej świątyni żądają okazania biletu). Jeśli ruszycie wcześnie rano i narzucicie sobie spore tempo, bardzo możliwe, że dacie radę zobaczyć najważniejsze punkty (uwaga – w porze suchej lepiej wybrać opcję zwiedzania z zachodem słońca, niż zrywać się o świcie. Zdjęcia wychodzą ładniej o zmierzchu, a człowiek nie jest wtedy śpiący. W porze deszczowej to jednak ryzyko, bo popołudniami najczęściej leje i zachodzące słońce w tle kamiennych budowli chowa się za chmurami). Dla koneserów architektury i kamiennych klimatów lepsza jest wersja 2- lub 3-dniowa. 7 dni w Angkor Wat wytrzymają tylko studenci piszący pracę magisterską o początkach cywilizacji Khmerów.
dziennik.pl
6 Zwiedzanie Angkor Wat polega na jeżdżeniu wyznaczonymi drogami w dżungli od ruin jednej świątyni do drugiej (są w różnym stanie, niektóre mocno zniszczone, inne częściowo odbudowane). Odległości są spore – nawet kilka kilometrów. Właściwie jedynym wyjściem jest skorzystanie z transportu. Opcja najdroższa i najwygodniejsza – klimatyzowana taksówka. Agencje turystyczne proponują auto z kierowcą za 30-40$ za dzień (uwaga – często dodatkowo się płaci za podwiezienie na wzgórze i poczekanie na zachód słońca). Bez wyżywienia – kierowca zawozi do zaprzyjaźnionej restauracji, która jest bardzo droga (piwo 3-4$, niezbyt wyszukany obiad 8-15$). Wbrew pozorom tańsze są usługi hotelowe – auto można mieć za 30$, w dodatku kierowca rozdaje gratisową wodę, nawet kilkanaście butelek przez cały dzień, które trzyma w lodówce w bagażniku. Jeszcze taniej rozwożą kierowcy tuk-tuków – ok. 15$ za dzień. Niestety zdarza się, że wymyślają dodatkowe opłaty za… tu wersji naciągania jest bez liku. Najtaniej jest wypożyczyć rower i zwiedzać samemu. To jednak opcja dla wyczynowców, bo klimat jest zabójczy.
dziennik.pl
7 Angkor Wat w porze suchej to czasami ponad 40 stopni w cieniu (niektóre świątynie nie mają go zbyt wiele, a rozpalone kamienie grzeją niczym płyta elektryczna). W porze deszczowej jest 30-35 stopni, ale przy tamtejszej wilgotności, w ciągu godziny każdy zamienia się w nasączoną wodą gąbkę. Na zdjęciu czapka po półgodzinnym zwiedzaniu – suchy został tylko brzeg daszku. Był mokry kwadrans później. Dobrym rozwiązaniem jest tetrowa pielucha do ocierania twarzy. Wiele ruin ma wysokie, mocno strome schody, których pokonanie dla osób z lękiem wysokości może być problemem.
dziennik.pl
8 Wokół ruin Angkor Wat pełno jest polowych restauracyjek. Niektóre chwalą się, że odwiedzili je znani ludzie. Mała woda kosztuje tam 1$, piwo – 2-3$, obiad 4-5$. To znacznie tańsza wersja niż restauracje, do których zawożą kierowcy wynajęci w agencjach czy hotelu. Można próbować z nimi negocjować, ale oni mają układ finansowy z barami - za podwiezienie klienta kierowca dostaje pieniądze. Uwaga na toalety – są płatne 25 centów i pełne robactwa.
dziennik.pl
9 W Phnom Penh największe wrażenie robi muzeum w więzieniu S-21. Czerwoni Khmerzy torturowali i zabili tam kilkanaście tysięcy osób. Przeżyło kilkanaście, w tym człowiek, który na terenie obiektu sprzedaje teraz swoją książkę o tym horrorze. Wejście 2$, dzieci do lat 12 nie płacą, ale trzeba je przygotować na traumę, bo w środku są zdjęcia zabitych i narzędzia tortur ze śladami krwi. Nie warto natomiast jechać na osławione pola śmierci na obrzeżach stolicy - to komercja w pełni i zero autentyczności. Lepszym rozwiązaniem jest odwiedzenie miejsc kaźni w innych częściach kraju - są lepiej zachowane.
dziennik.pl
10 Tuk-tuk nie będzie tanim środkiem transportu, jeśli nie ma się sporych umiejętności negocjacyjnych. Wyjściowa cena najczęściej przewyższa stawkę taksówkarza, który i tak zawyża ją trzykrotnie. Warto poczytać na forach, ile turyści płacili za dany odcinek, albo spytać pracowników hotelu. Najlepiej dwie, trzy osoby, bo możemy trafić np. na znajomego kierowcy tuk-tuka. W Siem Reap przejazd po centrum nie powinien kosztować więcej niż 1$. Wyjazdy poza miasto, zwłaszcza tam, gdzie nie ma komunikacji autobusowej lub rzecznej (np. na trasie Siem Reap – stolica kursują łodzie motorowe, jeśli poziom rzeki jest wysoki. Zawsze trzeba sprawdzić wcześniej, bo za płytko może być nawet w porze deszczowej), są kosztowne. Taksówkarze żądają nawet po 50$ za przejazd na dystansie 50 km. Jednak czasami można wynegocjować podrzucenie ze stolicy do Takeo (ok. 80 km) za 25$. Dla nieczułych polecamy transport lokalnymi busikami – w tym na zdjęciu zmieściło się ponad 30 osób i bagaże. Ciasno, ale tanio.
dziennik.pl
11 Przejazd autobusami jest stosunkowo tani (np. z Siem Reap do Phnom Penh dojedziemy za ok. 10-12$ za osobę). Numerowane siedzenia są dosyć wygodne (w sezonie bilety lepiej rezerwować wcześniej), choć raczej nierozkładane, jest też klimatyzacja. Uwaga – w ulotkach przewoźnicy reklamują się gratisowym wi-fi, ale dotyczy to siedziby biura, a nie pokładu autobusu. Dodatkową atrakcją jest wielki płaski telewizor, który rozkłada się po starcie, by pasażerowie mogli oglądać khmerskie teledyski. Jak traficie na karaoke, pół autobusu może zacząć śpiewać. Trudno to wytrzymać, bo śpiewać nie potrafią, teledyski są niewyobrażalnie nudne, a wszystkie piosenki mają tę samą melodię. Bus jedzie do stolicy ponad 6 godzin. Najgorzej jest, gdy kierowca puści kabaret. Wtedy nie pozostaje nic innego jak zatkać uszy. Uwaga – z odległości na mapie nie można szacować czasu przejazdu. Nawet najważniejsze trasy mają odcinki bez asfaltu, a większość to szutrowe drogi. Kiedy leje, koła zapadają się w błoto.
dziennik.pl
12 Wynajęcie skutera to dobry pomysł na zwiedzanie niedalekich okolic. Poza centrami miast nie jeździ się zbyt szybko ze względu na powszechny brak asfaltu. Ruch jest co prawda prawostronny, ale w praktyce nikt nie przestrzega przepisów. Nie ma obaw o złapanie na fotoradar, nie będzie też dmuchania w balonik. Nocą kierowcy często jeżdżą bez świateł, ponieważ żarówki są zbyt drogie. W razie ewentualnego wypadku rację ma zawsze kierowca mniejszego pojazdu. Sprawa najczęściej kończy się wręczeniem odszkodowania ofierze – przy poważniejszych obrażeniach trzeba się liczyć z zapłatą kilkuset dolarów. Paliwo można kupować na przydrożnych straganach – porcja pasująca do zbiornika skutera mieści się w plastikowej butelce po coli lub wodzie.
dziennik.pl
13 Tak wygląda większość toalet – muszle klozetowe są zwykle tylko w hotelach, droższych pubach czy restauracjach w typowo turystycznych regionach. Uwaga – papier toaletowy to rzadkość, a jak już jest, zużytego nie wolno wrzucać do muszli, tylko do kosza. Zawsze jest jednak wąż z wodą (lub w wersji wiejskiej, rondel), który wbrew pozorom jest przydatnym rozwiązanie w tropikach. Podczas zwiedzania w terenie trzeba mieć chusteczki jednorazowe. Przed wejściem do toalety ZAWSZE (nawet w hotelach) dla własnego dobra spójrzcie pod nogi – może coś łazić, a nadepnięcie na skorpiona jest często bardzo nieprzyjemne.
dziennik.pl
14 Smakosze powinni kierować się popularnością restauracji. Jeśli widzą super wystrój, a nie ma klientów, lepiej sobie darować. Za to podrzędna knajpa z ceratką oblegana przez miejscowych, to gwarancja porządnej wyżerki za niską cenę. W rejonach turystycznych ceny są w dolarach: dwudaniowy obiad - 5-7 dolarów. Piwo od 50 centów. U lokalsów ceny spadają nawet dwukrotnie, no może poza alkoholem. Uwaga na owoce morza – w bardziej khmerskich barach są przyrządzane w specyficzny sposób, dlatego trzeba ich najpierw spróbować, ale nie będzie to znany smak krewetki jak u Azjaty w Europie. Dania pod „białego” są na turystycznych deptakach. Smaczne, ale na pewno niezbyt oryginalne.
dziennik.pl
15 Być w Azji i nie spróbować robali, to jak odwiedzić Paryż i nie zobaczyć wieży Eiffla. Prażonego konika polnego, szarańczę, karalucha czy włochatego pająka, nie zapominając o wszelkiej maści larw, można kupić na rogu każdej ulicy. Inaczej niż w Tajlandii, gdzie w turystycznych dzielnicach każą sobie płacić kilka złotych za samo zdjęcie z robalem, w Kambodży rozbawiony sprzedawca chętnie da wystraszonemu turyście gratisowy smakołyk do spróbowania. Dla mniej odważnych przydatna rada: najlepiej nie patrzeć ani nie wąchać robaka, tylko szybko odgryźć odwłok, rozetrzeć zębami i od razu połknąć. Smakują jak wysuszone chipsy. Lepiej darować sobie główkę - jest twarda i chrzęści. Dla amatorów mocnych wrażeń są wielkie jak pół pięści larwy. Uwaga – często degustacja kończy się odruchem wymiotnym, więc lepiej zawczasu przygotować sobie plastikową torebkę. Inaczej nie dość, że będzie nam głupio, to jeszcze będziemy musieli po sobie sprzątnąć.
dziennik.pl
16 Kambodża to istny raj dla zakupoholików. To tu światowe marki odzieżowe mają swoje szwalnie - jest ich ponad 350. W stolicy Phnom Penh koniecznie odwiedźcie Central Market, powstały w 1937 r., ówczesny największy bazar Azji (uwaga – czynny od rana, ale tylko do godz. 17). Znajdziecie tu właściwie wszystko. Khmerzy śmieją się, że krawcowe szyją spodnie dla światowych topmarek do południa, a potem z dokładnie tych samych materiałów - spodnie na stragany, tyle że już za ułamek europejskiej ceny. T-shirt to wydatek 4-5$, natomiast spodnie kupimy za 5-10$. Duże słuchawki możemy mieć już za 10-15$, a zegarki działające nawet do 3 lat - za 20-30$. Wszelką elektronikę, w tym najnowsze hity wśród smartfonów, możemy mieć już za kilkadziesiąt dolarów. Pamiętajcie o zasadzie: im bardziej modna marka, tym najczęściej gorsza podróbka i wyższa cena. Cierpliwi z pewnością wyszukają towary dobrej jakości (uwaga na złoto – jest niskiej próby, za to wyroby skórzane są dobrze uszyte). Dla głodnych nowych smaków, Kambodża to istny raj – za półdarmo można na bazarze spróbować wszelkich khmerskich specjałów.
dziennik.pl
17 Jeśli macie więcej czasu niż 2-3-tygodniowy urlop, warto pomyśleć o spędzeniu miesiąca czy dwóch jako wolontariusz w wiejskiej szkole. Za 20$ tygodniowo można tam spać i mieć dwa posiłki przez 5 dni w tygodniu. W zamian uczymy dzieci jedynie 2-3 godziny dziennie. Warunki co prawda są wręcz spartańskie, ale kontakt z dziećmi - bezcenny. Uwaga: można się uzależnić od pomagania i po powrocie do Polski od razu organizować powrót na wolontariat do swoich kochanych podopiecznych. Przygoda pełna prawdziwych emocji, w dodatku pożyteczna dla miejscowej społeczności.
dziennik.pl
18 W zorganizowaniu wolontariatu bezinteresownie pomaga mieszkający w Takeo, Paweł Bolek. W miasteczku położonym przy granicy z Wietnamem, Polak prowadzi mały hostel (4$ za osobę), polsko-khmerską restaurację (poleca polskie placki ziemniaczane) i agencję turystyczną. W razie wątpliwości chętnie odpowie na każde pytanie dotyczące Kambodży – tej prawdziwej, prowincjonalnej, a nawet załatwi pobyt w szkole. Znajdziecie go na Skype po nickiem: paulvanthold. Warunek jest jeden – trzeba mu udowodnić, że mamy pasję pomagania.
dziennik.pl
19 Wyjazd na prawdziwą khmerską wieś to jak przeniesienie się w XIX wiek. To my stajemy się atrakcją turystyczną. Nawet chwilowy postój w lokalnym rodzinnym barku - kilka skleconych desek, rozpadający się stolik – powoduje, że schodzi się cała wieś i ogląda, co jemy i pijemy. Uwaga – mimo spartańskich warunków wszędzie można poprosić o mrożoną kawę (rewelacyjna), schłodzony napój czy zimne piwo. Jak nie mają, ktoś podjedzie skuterkiem i zaraz przywiezie. Ceny są minimalnie wyższe niż w sklepach. Nie ma co liczyć na rozmowę po angielsku czy bieżącą wodę w toalecie (będzie to raczej dziura w ziemi za parawanem).
dziennik.pl
20 Kurorty na wybrzeży odbiegają od tajskiego luksusu. Lepsze hotele mają bardzo wysokie ceny, natomiast tańsze - dość kiepskie warunki. W okolicy wciąż można znaleźć dziewicze plaże, gdzie nie ma barów, ani wędrujących sprzedawców. Niestety sytuacja zmienia z roku na rok, a wybrzeże przypomina plac budowy, gdzie za kilka lat powstanie tysiące miejsc noclegowych. Z pewnością wtedy łatwiej będzie coś znaleźć, ale natura straci kolejny skarb. Na razie możemy rozkoszować się specyficzną ofertą barów na plaży – tzw. happy pizzą. Ze względów prawnych nie możemy zdradzić, jaki składnik jest do niej dodawany, ale jedno jest pewne - po jego spożyciu poziom szczęścia zdecydowanie wzrasta (za 5$).
dziennik.pl
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję