Trzeba mieć pomysł i się nie poddawać – mówi Maciej Orczykowski, były pracownik jednej z warszawskich korporacji, a dziś – jak sam mówi – wolny człowiek, przede wszystkim żeglarz. Orczykowski ma na koncie samotny rejs na Islandię. Popłynął tam dwa lata temu, bez GPS-u i elektronicznych gadżetów, bo chciał złożyć hołd tradycyjnej nawigacji.

Reklama

Łódkę podarowali mu przyjaciele. Ale jacht z laminatu z 1968 r. od miesięcy butwiał w porcie w Gdańsku i wymagał remontu. Orczykowski wyliczył, że będzie potrzebował ponad 30 tys. zł na jego restaurację i przygotowanie do rejsu. Tyle kosztowała wymiana masztu, żagli, zakup systemu identyfikacji jednostek pływających na morzu AIS, akumulatory i... bilety powrotne do Polski. Pierwsze inwestycje sfinansował z własnych oszczędności. Te pieniądze pozwoliły ruszyć z miejsca, ale to była kropla w morzu potrzeb.

Już rok przed wyprawą zaczęło się szukanie sponsorów i kursowanie między Warszawą, gdzie 30-letni wtedy żeglarz biegał za sponsorami, a Gdynią, gdzie remontował łódź. Metody zbierania funduszy na wyprawę – twierdzi Orczykowski – są dwie: albo szukasz kogoś, kto wyłoży pieniądze, albo kogoś, kto wyprawę wspomoże barterowo. On sam w zamian za pomoc finansową oferował powierzchnię reklamową na jachcie i ubraniu. – Najważniejsza w tym wszystkim jest przychylność mediów. Niewielu sponsorów wspiera realizację marzeń nieznanych osób bezinteresownie. Większość liczy na rozgłos i ocieplanie wizerunku – zaznacza. Warto pozyskać patronatów medialnych i stworzyć możliwość przyszłemu partnerowi zaprezentowania marki firmy w mediach.

Jako pierwszy odpowiedział „tak” producent zegarków. Teoretycznie zupełnie przy organizacji rejsu niepotrzebnych, ale młody żeglarz szybko znalazł sposób, jak je wykorzystać. – Zrobiłem piękną grawerkę i dawałem je w prezencie innym sponsorom w ramach podziękowania za pomoc – mówi Orczykowski. Potem zgłosiły się kolejne firmy. Wsparcie zaoferował Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej, czyli Instytut Magii i Guseł Wszelakich – jak żartobliwie nazywają IMGW żeglarze. Orczykowski dostał też wsparcie Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni. Przygotowania do wyprawy trwały prawie pół roku, sam rejs zaledwie 11 dni. – Zawsze najwięcej wysiłku i pieniędzy kosztuje przygotowanie wyprawy, ale jak już jesteś na miejscu, to niewiele wydajesz, zwłaszcza jeśli wybierasz mniej komercyjną część świata. Ja zapakowałem jedzenie na całą wyprawę ze sobą – mówi Orczykowski.

Rejs był krótki, ale obfitował w przygody. Orczykowski wspomina, jak w duńskim Thorshavn szukał w tamtejszej stoczni poleconego przez znajomych Polaka. Miał mu pomóc w dorobieniu jednej z drobnych metalowych części wyposażenia. – Wziąłem flaszkę i poszedłem załatwić temat. Pytam pierwszego napotkanego stoczniowca: „Sorry, I’m looking for mister Janusz”. Ten patrzy na mnie, drapiąc się w głowę i odpowiada pod nosem: „K..., jak to powiedzieć po angielsku...” – wspomina Orczykowski. Okazało się, że poszukiwany pan Janusz był na urlopie. Ale nowo poznany krajan z chęcią pomógł.

Wirtualna łapa od Diuny – wilczura, który podróżuje razem z Agatą i Przemkiem, kosztowała 15 zł, za 20 zł można było już mieć kamyczek z Ałtaju Mongolskiego. – Specjalnie dla ciebie wybierzemy najładniejszy i przywieziemy do Polski – zachęcali nietypowi podróżnicy na portalu PolakPotrafi.pl. Za 350 zł można było dostać zdjęcie całej watahy, za 1 tys. zł wybrać się z nimi na wspólny weekendowy dogtrekking (wędrowanie z psem). Agata Włodarczyk, Przemek Bucharowski oraz ich pies w zeszłym roku przeszli ze wschodu na zachód pasmo Himalajów Garhwalu, już w kwietniu wybierają się rowerami do Mongolii, by przemierzyć stepy i dotrzeć do podnóża Ałtaju. Pierwszą podróż sfinansowali z własnych oszczędności, drugą opłacili im internauci. A dokładnie 125 internautów. Łącznie udało się zebrać 5763 zł.

PolakPotrafi.pl to jeden z wielu portali opierających się na crowdfoundingu (inne to np. Wspieram.to, SiePomaga.pl czy Beestfund.com). Witryny pozwalają prowadzić internetową zbiórkę pieniędzy na dowolne, nawet najbardziej szalone projekty. Do tej pory tylko w tym jednym portalu ponad 22 tys. osób wpłaciło już w sumie ponad 1,65 mln zł. Pieniądze na wyjazd zebrali tu organizatorzy wyprawy busem do Australii czy motocyklowej na Światowe Dni Młodzieży w Madrycie. Największym powodzeniem cieszą się zbiórki nagłaśniane medialnie. To tutaj pieniądze zbierały polskie łyżwiarki Aida Bella i Marta Wójcik, które potrzebowały środków finansowych na przygotowania do igrzysk w Soczi. Cztery razy pieniądze na swoje wyprawy zbierali też himalaiści, którzy próbują dokonać pierwszego zimowego wejścia na Nanga Parbat. Tomasz Mackiewicz i Marek Klonowski zebrali już łącznie ponad 50 tys. zł. W błyskawicznym tempie.

Reklama



Ale finansowanie społecznościowe w Polsce – w porównaniu z zagranicą – jest w powijakach. Poważniejszych kwot trzeba szukać także gdzie indziej. Naprzeciw takim śmiałkom, którzy szukają wsparcia, wychodzą same firmy. Jeden z producentów plecaków, kijków trekkingowych i odzieży dla tych wszystkich, którzy chcą się starać u nich o wsparcie, przygotował nawet specjalny przewodnik. Warunkiem koniecznym jest przedstawienie planu ekspedycji, liczby uczestników, wcześniejszych dokonań. Firma chce wiedzieć, co dany podróżnik może im zaoferować. Stawia też jeden warunek. To współpraca z mediami. Organizator musi mieć medialnego patrona – z prasy branżowej bądź internetu, który pozwoli na propagowanie marki. Co daje w zamian? Wsparcie finansowe nie wchodzi w grę. – Wyprawy wspomagamy poprzez oferowanie sprzętu, zniżki na sprzęt turystyczny, wypożyczenie sprzętu do testów – informuje producent na swojej stronie.

Wsparcie zapaleńców może się firmom bardzo opłacić. Zwłaszcza jeśli wyprawa przykuje uwagę mediów. Promowanie się w takim kontekście wpływa na postrzeganie marki – kto z nas bowiem nie marzy o wyprawie w nieznane i spełnianiu marzeń. Ale jest pewien szkopuł. Z pionierską podróżą zawsze wiąże się ryzyko. W czasie ekspedycji dochodzi do wypadków, nieprzewidzianych zdarzeń, nawet tragedii. Zwłaszcza jeśli śmiałkowie przeszacują swoje możliwości.

Niemal dwa lata temu głośno było o kitesurferze Janie Lisewskim, który zaginął na Morzu Czerwonym, gdy próbował przepłynąć akwen. Mężczyzna po kilkugodzinnej akcji ratunkowej został wyłowiony przez saudyjskie służby ratunkowe. I rozpętał burzę. Oskarżył m.in. firmę, od której dostał sprzęt GPS, twierdząc, że nie był w pełni sprawny. Firma odpowiadała oficjalnym oświadczeniem, w którym wytykała Lisewskiemu niekompetencję. Wedle ich relacji kitesurfer wypożyczył lokalizator GPS dzień przed wyprawą. Nie sprawdził go, nie ustawił, nie zapoznał się z jego obsługą. Gromy posypały się też na władze Gdańska, które obiecały dać 40 tys. zł na wyprawę Lisewskiego. Szefowa biura do spraw promocji przyznała potem, że gdyby miała jeszcze raz podpisywać umowę z Lisewskim, to nie zrobiłaby tego.

– Po aferze z Lisewskim entuzjazm wielu sponsorów ostygł – przyznaje Orczykowski. Ale on sam nie zamierza się poddawać. Po islandzkim sukcesie postanowił iść za ciosem. Właśnie zbiera pieniądze na rejs dookoła świata śladami Władka Wagnera, pierwszego Polaka, który opłynął glob. To wielkie przedsięwzięcie, bo rejs potrwa 2,5 roku. Orczykowski chce odwiedzić ponad 60 krajów. Na razie remontuje legendarny statek, szuka sponsorów i chętnych do wyprawy. – Łatwo nie jest – przyznaje, ale nie zamierza się poddawać.

Trwa ładowanie wpisu