URSZULA FERENC: Program "Pieprz i wanilia”, który prowadziła pani wraz z mężem Tonym Halikiem, towarzyszył nam przez ponad dwadzieścia lat. Wychowały się na nim rzesze obecnych 20-, 30- i 40-latków. Dziś możemy do niego wrócić – od kilku tygodni sto pierwszych odcinków znajduje się w internecie, wkrótce pojawią się kolejne. Skąd pomysł na reaktywację?

Reklama

ELŻBIETA DZIKOWSKA: Przypuszczam, że z inicjatywą wyszli widzowie, którzy pamiętali nasze programy, chcieli je sobie odświeżyć i pokazać swoim dzieciom. Wiem, że nawet zbiorowo pisali na Woronicza, pytając, dlaczego telewizja ich nie wznawia. Niedawno zwrócono się do mnie z prośbą o zgodę na reaktywację. Uważam, że to dobry pomysł. Wielu ludziom te programy przypominają dzieje sprzed lat, kiedy Polska była zamkniętym krajem, a "Pieprz i wanilia” było ich jedynym oknem na świat.

>>> Tu znajdziesz programy z cyklu "Pieprz i wanilia"

Na czym polega fenomen tego programu?

Myślę, że widzowie utożsamiali się z nami. Wiedzieli, że podróżujemy nie po to, by pokazać siebie, ale żeby pokazać świat. Wszystkie programy nagrywaliśmy w naszym domu ( w tym pokoju jest dziś stół pingpongowy i magazyn zdjęć ) co zapewne również przybliżało nas do widzów, sprawiało, że byliśmy autentyczni i lubiani. Chyba do dziś obdarzają nas ogromną życzliwością.

Realizując "Pieprz i wanilię”, zjeździła pani niemal cały świat. Która z tych podróży zapadła pani szczególnie w pamięć?

Z pewnością wyprawą, podczas której odkryliśmy Vilcabambę, ostatnią stolicę Inków. Było to w 1976 r. Wyprawę zorganizował nieżyjący już peruwiański historyk, prof. Edmundo Guillen, który w Archiwum Indiańskim w Sewilli odkrył listy żołnierzy hiszpańskich biorących udział w podboju Vilcabamby. Znajdowały się w nich dokładne opisy miejsc, przez które przechodzili. Na miejscu odkryliśmy wiele dowodów, które potwierdziły ich autentyczność. I tak np. w listach znajdowała się informacja, że pałac Inki został spalony – my znaleźliśmy osmalone dachówki, dotarliśmy do wspomnianych wodociągów, a nawet udało się je uruchomić. Nasze odkrycie było o tyle ważne, że od lat sądzono, iż Vilcabambą jest Machu Picchu. Stało się też legitymacją do przyjęcia mnie w poczet członków ekskluzywnego The Explorers Club. Na cześć naszej wyprawy jeden z odkrytych pałaców otrzymał nazwę Polonia, a dwa lata temu, w czerwcu 2007 r., w muzeum Inka w Cuzco, najważniejszym tamtejszym muzeum, odkryto płytę pamiątkową ku czci ekspedycji i prof. Guillena, na której figuruje także moje nazwisko.

Reklama

Patrząc na pani mieszkanie, można by sądzić, że zwoziła pani pamiątki walizkami. Chociażby biżuterię, z której jest pani znana...

Z każdej wyprawy przywożę bardzo dużo cennych rzeczy i wszystkie przekazuję do Muzeum Podróżników im. Tony'ego Halika w Toruniu. Przypuszczam, że obecnie jest tam największa kolekcja biżuterii etnicznej w Polsce. Ale nie tylko. Poza biżuterią zwożę kapelusze tubylcze, jest ich teraz ponad sto z różnych krajów, a do tego torby, maski, figurki, broń i stroje regionalne...

Czy zdarzyło się pani znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie podczas podróży?

Oczywiście, takich sytuacji było wiele. Największe zagrożenie przeżyłam jakieś cztery lata temu w Etiopii. Wczesnym rankiem wyszłam sfotografować rzekę, której koryto poprzedniego dnia było zupełnie puste, ale w nocy woda z hukiem spłynęła z gór. Patrząc pod nogi i szukając ciekawych fragmentów natury, które mogłabym sfotografować, nagle zapadłam się w kurzawkę. Instynktownie uniosłam do góry aparat, rzuciłam się na ziemię i z trudem wydobyłam nogę po nodze. Gdybym jednak zaczęła ratować się sekundę później, to kurzawa by się zamknęła i nikt by mnie nie odnalazł. Niemiłe doświadczenie miałam również, jadąc do Vilcabamby, kiedy zrzucił mnie koń i ciągnął w strzemionach kilkadziesiąt metrów. Tony był tak przerażony, że nie zrobił żadnego zdjęcia, czego później, jak każdy rasowy fotograf, nie mógł sobie darować.

A czy spotkała się pani z jakimiś niezrozumiałymi w naszej kulturze zwyczajami?

W 2007 r. byłam w Irian Jaya w Nowej Gwinei, gdzie uprawiano kanibalizm. Nocowaliśmy w wiosce Asmatów, w której w latach 60-tych prawdopodobnie zjedzono Mike’a Rockefellera, syna gubernatora Nowego Yorku, jednego z najbogatszych ludzi Ameryki, a w 1989 r. misjonarza, bo był taki dobry, mądry i odważny, że chciano przyswoić sobie jego cechy. Zresztą Asmaci są nazywani łowcami głów, ponieważ kiedy złapali wroga, robili w jego czaszce dziurę, wyciągali mózg i mieszając z mąką z palmy sagowej, robili placuszki, które pogryzali larwami z palmy. Placki z samej mąki były – co sprawdziłam – nie do zjedzenia.

Jakie są te szczególne, najciekawsze i najbliższe pani miejsca?

Jest ich dużo. Bardzo lubię Machu Picchu, pięknie położone, z cudownym pejzażem dookoła, Petrę, którą uważam za jeden z cudów świata i Pagan w Birmie z ponad 2 tys. świątyń przepięknie położonymi nad Irawadi. Ale moim ukochanym miejscem są Ustrzyki Górne. Tam czuję się po prostu bardzo dobrze, ta magiczna ziemia mnie inspiruje, a rozległy widok gór daje wolność.

Osiągnęła pani już tak wiele, że właściwie mogłaby pani zasiąść w wygodnym fotelu i cieszyć się doskonale przecież udokumentowanymi wspomnieniami.

Ale cóż to za przyjemność jedynie wspominać? Wolę zdobywać wciąż nowe wrażenia, to znacznie ciekawsze. Bardziej interesuje mnie nie to, co było, ale to, co będzie. Zawsze patrzę do przodu. Świat stoi przede mną otworem, parę miejsc jeszcze na mnie czeka.

Na przykład?

Kamerun i Gabon, dokąd planuję wyjechać w drugiej połowie kwietnia. Nie byłam też na Madagaskarze - może w lipcu?. Są też "łatwe” miejsca, gdzie leży się na plaży i czasem tylko wyjeżdża na jakąś zorganizowaną wycieczkę, jak Malezja czy Filipiny. Zostawiam je sobie na starość, ale do niej jeszcze mi daleko, albowiem jestem z rodziny długowiecznej.

Skąd taki tryb życia?

To choroba, której trudno się pozbyć. Ale przyznam, że choć zawsze chętnie wyjeżdżam, to jeszcze chętniej wracam do Polski. Lubię to swoje miejsce na ziemi, na pewno nie mogłabym dłużej mieszkać gdzieś indziej.

Co w takim razie pcha panią za granicę?

Ciekawość świata! Poza tym podróże to najlepszy uniwersytet. Z wykształcenia jestem filologiem chińskim i historykiem sztuki, ale kilka fakultetów na pewno zaliczyłam, jeżdżąc po świecie. To właśnie podróże pchają mnie ciągle do przodu.