Ze stolicy Nepalu do Pokhary mamy zaledwie 200 km. Kiedy nie było jeszcze drogi, szumnie zwanej Autostradą Prithwi, karawany osłów i mułów docierały tutaj najwcześniej po 10 dniach. Dzisiejszą „autostradą” docieramy tu w sześć godzin – jeśli mamy szczęście i nie ma po drodze żadnych niespodzianek. Ale dobrze jest być przygotowanym nawet na ośmiogodzinną podróż ciasnym, rozklekotanym autobusem.
SPRAWDŹ, CO MUSISZ WIEDZIEĆ, ZANIM WYJEDZIESZ DO NEPALU
Azjatycka Szwajcaria
Położenie miasta nad jeziorem Phewa (Fewa) jest spektakularne. Od północy wydaje się, że niemal na wyciągnięcie ręki otacza je Masyw Annapurny. To ponad siedem tysięcy metrów wysokości bezwzględnej i dwa razy więcej niż równie efektowne alpejskie doliny. Często słyszałem porównanie, że Nepal jest niczym Szwajcaria. Jeśli tak, to Pokhara jest niczym Zermatt. Tyle że zamiast Matterhornu tu na pierwszy plan wybija się „niewielki” szczyt Machapuczare, czyli Rybi Ogon. Choć nie jest to nawet siedmiotysięcznik (brakuje mu 7 metrów), to dla Nepalczyków jest górą świętą i oficjalnie wspinaczka nań jest zakazana. Na szczęście znakomitej większości turystów wystarcza nasycić oczy widokiem jednej z piękniejszych gór na świecie.
Pielgrzymka na łodzi
Wokół jeziora skupia się ruch turystyczny w miasteczku. Przy głównej ulicy znajdują się dziesiątki sklepików, barów, restauracji, biur podróży i kafejek internetowych. Z głośników rozlega się uspokajający przebój tybetańskiej mantry „Om". Być może to sprawia, że nawet sprzedawcy pamiątek nie nagabują nachalnie, oferując „gutprajsy" czy „speszialprajsy". Turyści i tak skuszą się na miejscowe wyroby.
Miejscowi najczęściej udają się do hinduistycznej świątyni Varahi Mandir na środku jeziora. Z przystani koło lokalnego przystanku autobusowego odpływają na krótkie przejażdżki kolorowo pomalowane drewniane łódki. Trochę przypominają one nasze biebrzańskie pychówki, są tylko nieco większe i o wiele bardziej załadowane.
Wsiadanie przypomina próbę wejścia do zatłoczonego autobusu. Jako zachodni turysta od razu zostałem przechwycony przez przewoźników i posadzony na honorowym miejscu. I to za oficjalną cenę przejazdu. Krótką trasę do wysepki przebyłem jednak z duszą na ramieniu (głównie w trosce o sprzęt fotograficzny), widząc nonszalancję wioślarzy i wioślarek. O dziwo mimo tłoku nikomu nic sie nie stało, a jedyne wywrotki były udziałem kajakarzy ćwiczących „eskimoski" przed spływem jedną z himalajskich rzek.
Uzależnieni od adrenaliny
Pokhara jest jednocześnie nieformalną stolicą aktywnego wypoczynku. Himalaiści mają w pobliżu trzy ośmiotysięczniki: Dhaulagiri, Manaslu i Annapurnę. Wokół tej ostatniej prowadzi jedna z najbardziej popularnych tras trekingowych świata. Szlak wokół Annapurny zajmuje od dwóch do trzech tygodni pieszej wędrówki. Prócz niego mamy dodatkowo kilka krótszych choć nie mniej efektownych trekkingów. Nie brakuje rownież amatorów rowerów górskich. Co chwila nad głową słychać delikatny szum skrzydeł paralotniarzy. Wyprawy kajakami górskimi czy raftami mogą trwać kilka dni. Jeden z bardziej stromych kanionów znajdziemy zresztą w samej Pokharze.
Lepiej zginąć niż stchórzyć
Będąc przy Wąwozie Seti warto odwiedzić Muzeum Gurkhów. To szczególnie bitne i waleczne plemię dało nazwę nie tylko jednemu z rejonów Nepalu, ale także jednostkom wojskowym. Służą one pod brytyjskim dowództwem od prawie dwustu lat, kiedy to Brytyjczycy podbili kraj.
Regimenty Gurkhów szerzyły postrach wśród nieprzyjaciół głównie ze względu na ich motto: Lepiej zginąć niż być tchórzem. Czasem wystarczyła pogłoska, że nadciągają Gurkhowie, a wrogie wojska od razu traciły ochotę na spotkanie z żołnierzami wyposażonymi w kukri. To zakrzywione noże, jakie znajdziemy wśród pamiątek w całym Nepalu. Muzeum jest jednym z niewielu miejsc, gdzie kupimy prawdziwy nóż z wyposażenia armii, a nie nabijaną monetami – choć efektowną – pamiątkę. Sytuacja Gurkhów jest teraz nie do pozazdroszczenia. Brytyjczycy nie dość, że traktowali ich z góry, to nie pozwalają im osiedlać się w Wielkiej Brytanii.
Romantyczne równouprawnienie
W jednej z tybetańskich restauracji możemy także spróbować przysmaków kuchni wysokogórskiej. Jednak ani specyficzne piwo fermentujące na stole w metalowym kuflu, ani potrawy z jaka nie rzucają na kolana. Na szczęście są też momo, czyli dobrze nam znane pierożki. Najbardziej smakowite (i najtańsze) są te robione niemal na naszych oczach w przydomowych garkuchniach, nieco dalej od głównych turystycznych szlaków. Prym w kuchni wiodą mężczyźni, którzy uwijają się przy garach z wprawą nie gorszą od Makłowicza, choć w zdecydowanie mniej sterylnych warunkach. O dziwo przy maszynach krawieckich także spotkamy mężczyzn. Można za to spotkać kobiety przy betoniarkach, a także dźwigające cegły na budowie domu. Feministki pewnie byłyby zadowolone. Kobiety bardziej romantyczne także nie miałyby powodów do narzekań. Wieczorami elektrownie wstrzymują na kilka godzin przesyłanie prądu. Każdą kolację zjemy więc przy świecach lub przy dyskretnym aromacie lampy naftowej.