Inne

Tym razem pojechałem do Pakistanu na objazd serwisowy wyeksportowanych koparek do pogłębiania kanałów irygacyjnych dorzecza rzeki Indus.

Mięso czarne od much

Któregoś dnia stanęliśmy koło bazaru w miasteczku. Załoga pakistańska poszła na lunch, a my Polacy zostaliśmy w samochodzie i mieliśmy nie wychodzić na zewnątrz. Moją uwagę przykuł stragan z ladą ze stosu drewnianych skrzynek przykrytych tekturą.

Reklama

Nad nią rozpościerał się "baldachim" z brudnych i dziurawych szmat - jedna na drugiej dla uzyskania pełnego cienia. Szmaty wisiały na czterech krzywych słupkach z gałęzi. Na ladzie siedział po turecku sprzedawca w galabiji koloru szmat i w czarnym turbanie. Zdawał się być zatopiony w medytacji. Koło niego leżała pecyna podobna do smoły.

Reklama

Głowiłem się co to jest. W końcu wydedukowałem, że to ichnia pańska skórka z narkotykiem. Oni często coś czarnego żuli i na pytanie co to jest, odpowiadali – problem!

Wtem ktoś podszedł do straganu. Sprzedawca obudził się. Klient wskazał palcem na pecynę. Sprzedawca wyrwał spod zadka szmatę i chlapnął nią w tą pecynę. Ku mojemu zdumieniu, do góry uniosła się czarna chmura, a pecyna z czarnej stała się czerwona. Właściciel straganu odkroił z niej kawał mięsa i zawinął w gazetę. Skłonił się z ręką na sercu i wręczył klientowi – po czym zapadł w letarg. Po chwili chmura much oblepiła swój żer. Czerwona pecyna stała się znów czarna i błyszcząca.

Reklama

Uwaga na wodę

Z powodu warunków higienicznych stołowaliśmy się tylko w hotelach dla Europejczyków. W czasie objazdów nic nie jedliśmy, co Pakistańczyków bardzo intrygowało. Odmawialiśmy też picia wody, którą nas wszędzie gościnnie częstowano. Wodę nalewano z cynowego dzbanka do cynowego kubka, z którego piła tylko załoga pakistańska. My piliśmy wyłącznie wodę butelkowaną.

Pakistańska jadłodajnia

Raz daliśmy się namówić na wejście do jadłodajni, która wyjątkowo miała salę dla cudzoziemców – chyba nigdy nie sprzątaną. Zamówiliśmy coca-colę w butelkach. Drzwi nie było, więc widzieliśmy salę dla tubylców. Była jak z innego świata. Nie było stołów ani krzeseł. Były łóżka, takie jak w ich domach, drewniane prycze wyplecione skórzanymi paskami.

Nie mogliśmy oderwać oczu od najbliższego konsumenta. Siedział po turecku i w lewej ręce trzymał talerz jednorazowego użycia. Spod talerza wystawał kwadrat udartej gazety, na talerzu leżał drugi kawałek gazety, a na niej barani gulasz i żółty ryż. Nie mogliśmy zgadnąć po co te gazety.

"Nasz" konsument, palcami prawej ręki, brał kawałek mięsa, wkładał go do ust ale nie jadł. Następnie lepił z ryżu kulkę, maczał ją w sosie, wpychał do ust i dopiero wszystko łykał. „W try miga” gazeta na talerzu była pusta. Po czym położył talerz przed sobą a gazetą spod talerza wytarł umaczane w sosie palce. Wstał z łóżka, wrzucił gazety do wielkiego kartonu pod ścianą, a papierowy talerz oddał czysty kucharzowi za ladą. Kucharz na ten talerz kładł nową gazetę, na nią gulasz z ryżem i podawał następnemu konsumentowi podkładając pod spód talerza drugi kawałek gazety.

Kozy jedzą karton w sosie

Mężczyźni (prawo islamu zabraniało kobietom przebywania z obcymi) nie byli jedynymi konsumentami. Jeszcze były kozy. Oblegały karton i wyjadały z niego gazety w sosie baranim. A kiedy wyjadły gazety to zabierały się za karton. Ponieważ był gruby przytrzymywały kopytkami krawędź kartonu, chwytały go zębami i mocnym szarpnięciem w dół odrywały pasek. Po czym z wielkim zadowoleniem konsumowały go. Musiał być smakowity, bo kręciły przy tym młynka ogonkami.

Kucharz potrzebował karton na gazety, więc brał miotłę i wyganiał kozy. Miotłę musiał chować pod ladę aby mu jej nie zjadły. Widziałem jak kozy kradły miotły sprzed sklepu. Pożerały je błyskawicznie "ostawiając jeno kij". Ledwo kucharz wrócił za ladę, kozioł wsadzał olbrzymie rogi w otwór drzwiowy sprawdzając czy już sobie poszedł. Wtedy cofał się i natychmiast całe stado rzucało się ponownie do kartonu. Kucharz miał więcej roboty z kozami, niż z nakładaniem nowych porcji.

Sok z trzciny cukrowej

Na każdym kroku sprzedaje się sok z trzciny cukrowej. Maszyny do wyciskania soku pochodzą z XIX wieku. Dwa odlewane kółka zębate napędzane ręcznie korbą w metalowej rurze. Właściciel jedną ręka wkłada z góry łodygę między kółka, drugą kręci korbą , a klient trzyma cynowy kubek pod spodem aż się napełni. Uwiązany na łańcuchu kubek nigdy nie jest myty. Dołem wychodzi zgnieciona łodyga i te wytłoki zjadają wielbłądy a przy okazji załatwiają się na świeże łodygi leżące za nimi na ziemi. Bezpańskie psy podlewają tylko te świeże. Sprzedawca bierze taką upapraną łodygę trzciny cukrowej, otrzepuje ją o ziemię i wkłada do maszyny. Miałem ochotę spróbować soku, ale kiedy stojąc w kolejce zobaczyłem technologie produkcji - zrezygnowałem.

Dorzecze rzeki Indus

Nawadnianie przez rzekę Indus pól pod uprawy odbywa się tak samo jak przed tysiącami lat. Od Indusu odchodzą duże kanały, a od nich małe do poszczególnych pól. Każde pole jest obwałowane, przy czym mały kanał prowadzący do pola jest zasypany ziemią.

Władze irygacyjne wyznaczają każdemu fellachowi datę kiedy kanał może odkopać i czas nawadniania pola, zwykle kilka godzin. Po upływie tego czasu kanał jest ponownie zasypywany. Przy dużej ilości wody sadzi się ryż, przy mniejszej właściwie wszystko, w tym trzcinę cukrową. Klimat jest rajski, toteż zbiory odbywają się trzy razy do roku.

Pola trzcinowe orane są przy pomocy drewnianej sochy ciągnionej przez dwa woły. W bardzo biednych rodzinach sochę ciągną cztery żony. Na więcej prawo Islamu nie zezwala. Poprosiłem fellacha na migi aby dał mi poorać wołami - żonami bym nie śmiał.

Dorzecze Indusu to dawne terytorium Indii, oderwane i przyłączone do sztucznego tworu, jakim jest Pakistan. Tak wyglądała przeprowadzana na tych terenach dekolonizacja w roku 1947. Podobnie postąpiono z częścią Iranu i Afganistanu. Chodziło o osłabienie tych krajów. Po II wojnie światowej, ze względu na ruchy wyzwoleńcze, nie sposób było dłużej utrzymać kolonii. Dawni kolonizatorzy nadal stosowali politykę - dziel i rządź.