Te bardzo dobre drogi, to tutejsze National Highway. Z Agry przyszło nam poruszać się NH nr 2. To coś w rodzaju naszej gierkówki, czyli po dwa pasy w każdą stronę z pasem zieleni w środku. I to właśnie największe przekleństwo. Ten pas. Bo wyłaniają się z niego, zupełnie niespodziewanie, na kilka metrów przed motocyklem, a to krowa, a to wielbłąd, stado psów, traktor przejeżdżający w poprzek czy rodzina prowadząca rowery. Pełna dowolność. O ile jedzie się samochodem, można czuć się odrobinę pewniej, ale w przypadku motocykla... nawet zderzenie z psem może skończyć się tragicznie, nie tylko dla psa.

Reklama

>>> Podróż dookoła świata: Goni nas monsun

Żeby wyobrazić sobie albo przynajmniej próbować wyobrazić, jak w Indiach wygląda ruch drogowy, trzeba dorzucić garść typowych zachowań lokalnych driverów.

Po pierwsze: liczy się tylko rozmiar. Mniejszy nie ma absolutnie żadnych praw, choćby znajdował się na swoim pasie. Po drugie: nie ma czegoś takiego jak droga jednokierunkowa, nawet na National Highway. Jadące pod prąd traktory, ciężarówki, o motocyklistach i rowerzystach nie wspominając... I dobry zwyczaj nakazuje, by - jeżeli już pod prąd - to najszybszym pasem, najbliżej osi jezdni. Po trzecie: trójkąty ostrzegawcze wszyscy zostawili w garażach. Na drodze obowiązuje usypanie kopczyka z kamieni przed zepsutą ciężarówką. Nie muszę chyba dodawać, że po naprawie kamienie zostają.

Reklama

>>> Wyprawa dookoła świata: Zdobywamy Dubaj

Jadę i widzę, że coś się rusza na drodze. Po chwili rozpoznaję człowieka bez nóg, poruszającego się na płaskim wózeczku. Dokładnie na moim pasie. Zmieniam pas, on zmienia też, ja w lewo i on w lewo, ja w prawo, on znowu na moim pasie! Uratował mnie ostatni manewr, tuż przed nim, i mocne odepchnięcie nogą asfaltu.

Drogi beznadziejne to najczęściej odcinki prowadzące przez mniejsze miasta. Totalna katastrofa, w którą wmieszane są miliony pojazdów wszelkiego rodzaju. Tu naprawdę okazało się, jaką dzielnością w terenie dysponują nasze yamahy tenere. W starciach o jak najlepsze miejsce na drodze miejscowi motocykliści jak partyzanci pokonywali nas znajomością terenu - ale my wyrównywaliśmy zaległości klasą sprzętu. Wreszcie jakoś udało się dojechać do Waranasi.

Reklama

>>> Wyprawa dookoła świata: Zostawiamy Iran

Kilkadziesiąt milionów pielgrzymów przybywa tutaj rok w rok, by oczyścić się z grzechów w świętej wodzie Gangesu. Jeżeli można to coś nazwać jeszcze wodą... Stężenie bakterii coli przekracza tu dozwolone normy 30 tysięcy razy, ale na kąpiących się nie robi to najmniejszego wrażenia.

Wieczorem nad brzegiem zapalają się stosy pogrzebowe. Cała uroczystość trwa trzy godziny, ale zarezerwowana jest wyłącznie dla bogatych. Na przygotowanie stosu zużywa się do 400 kg drewna, które słono kosztuje.

Waranasi zamieszkałe jest bez przerwy od dwóch tysięcy lat. Uliczki nad rzeką są tak wąskie, że o wjechaniu samochodem nie ma tu mowy. Częste wyłączenia prądu powodują, że w świetle świec całe nabrzeże i ghaty (tarasy) nad wodą wyglądają jeszcze bardziej niesamowicie.

Miasto Kanpur, na drodze z Waranasi do Agry, to pięciomilionowy przemysłowy moloch, przypominający przedmieścia piekieł. Temperatura 50 stopni w cieniu, tony śmieci, tlące się wysypiska, miliony ciężarówek, jeszcze więcej niż zwykle żebraków, znikąd pomocy. Indie od ciemniejszej strony.

>>> Wyprawa dookoła świata: Kapadocja

Natomiast pozytywnie zaskoczyła nas Kalkuta, ostatni nasz przystanek na indyjskiej trasie. Wielkością zbliżona jest do Bombaju, ale jednak jest zdecydowanie bardziej przyjazna człowiekowi. Więcej tu zieleni, szersze ulice, mniejsze korki, choć w zasadzie 14-milionowe miasto obsługują tylko dwa mosty. Niestety wszystko jest zapuszczone i popada w ruinę. I pewnie będzie z tym coraz gorzej.

Mieszkańcy ciągle czekają na monsun. Do Bombaju już dotarł, do Kalkuty dotrze lada chwila. Kierujemy się dalej na wschód. Niestety nie uda nam się być pierwszymi od kilkudziesięciu lat turystami, którzy przejadą przez Birmę na motocyklach. Nie dostaliśmy zgody, a więc nasze yamahy trzeba przetransportować prosto do Bangkoku.