To był błąd, że wsiadłem z przodu samochodu prowadzonego przez Normę. Tylu chwil grozy na raz nie przeżyłem w ciągu paru lat jazdy po polskich drogach.
Norma nie używa kierunkowskazów. Zmienia pasy w zależności od nastroju. Podjeżdżając jako pierwsza do świateł, potrafi ustawić się sto metrów przed nimi tylko dlatego, że akurat w tym miejscu kończy się cień pobliskiego murku.
Nagle postawia skręcić w prawo. Facet za nami nie wyrabia i muska tylny zderzak naszego VW. Spodziewałem się ujrzeć po raz pierwszy, co oznacza wymiana uprzejmości prawdziwych portenios. Nic z tych rzeczy. Norma nawet nie zatrzymuje się, aby sprawdzić stan karoserii. Bo i po co? Przecież za kilkadziesiąt minut sytuacja się powtórzy.
"Stefano, nie warto się denerwować" – tłumaczy. Teraz już wiem, że będąc w Ameryce Łacińskiej warto przyswoić sobie tę zasadę.
Czołg z książkami
Buenos Aires – stolica Argentyny i jej największe miasto. Jego aglomeracja liczy ponad 14 milionów ludzi. Przejazd z jednego krańca na drugi wygląda tak, jak podróż z Warszawy do Augustowa. Niektórzy pokonują taką trasę codziennie do pracy.
I bynajmniej nie nudzą się. Rozkładają gazetę na tylnym siedzeniu autobusu. Nalewają wody do przygotowanej uprzednio mate i popijają, delektując się kolejnym upalnym porankiem w jednym z najbardziej fascynujących miast świata.
Ulica Defendi to takie nasze zakopiańskie Krupówki. Mimo niedzieli masa ludzi: muzycy, przekupki, handlarze wszelkiego badziewia. Gwarno, głośno i wesoło. Obok przejeżdża czołg, obładowany tonami książek. To przenośny antykwariat. Niedaleko pewien pan odprawia szamańskie gusła. Egzotyka? Tak, ale tylko dla gringo. Dla portenios to chleb powszedni.
Wracamy do samochodu, obitego z obu stron w trakcie parkowania. Norma postanawia wyjechać jak najszybciej, by nie płacić pilnującym. Jeden z nich nie daje jednak za wygraną i rzuca się w pogoń za odjeżdżającym autem. My gaz do dechy, a tu czerwone światło! Norma nie spuszcza nogi z pedału… Przejechaliśmy. Żyjemy.
W miejskiej dżungli
W całym Buenos istnieją tylko cztery ulice o ruchu dwukierunkowym. Dla utrzymania bezpieczeństwa, tuż przed wjazdami na skrzyżowania od strony podporządkowanej (a takie praktycznie są wszędzie tam, gdzie nie ma świateł) wykopano rowy w poprzek ulicy.
Rowerzyści i motocykliści nigdy nie stają tu na czerwonym. Rowerzysta przejedzie sobie, jak gdyby nigdy nic, nawet po największym i najruchliwszym skrzyżowaniu, przez które właśnie pędzą samochody w zupełnie inną stronę. Albo i nie przejedzie… Codziennie na światłach Buenos ginie 3-4 rowerzystów.
Kolejną umiejętnością, którą trzeba opanować do perfekcji, by poruszać się po Buenos, jest jazda komunikacją miejską. Autobusy jeżdżą tu, rzecz jasna, bez rozkładu jazdy. Za to nasza 109-tka podjeżdża na przystanek dosłownie co 3-4 minuty. Wsiadamy. Po drodze wyprzedzamy dwa busy tej samej linii. Kierowcy innych autobusów też ścigają się na ulicy. Początkujący pasażer może mieć wrażenie, że oto na jego oczach odbywa się gra pt. „Kto komu podwędzi więcej pasażerów z przystanku”. Myśleliśmy, że kierowcy czerpią z tego profity, ale szybko wyprowadzono nas z błędu. Oni tak po prostu mają.
Życie w kolejce
Drzwi otwierają się przy prędkości 10 kilometrów na godzinę, by pasażer mógł przygotować się do wysiadki. Wszystkie przystanki są na żądanie. A na przystankach kolejki oczekujących. Portenios uwielbiają stać w kolejkach. W godzinach szczytu osiągają one paręset metrów, załamują się na rogach ulic i biegną dalej. Podchodzisz na koniec i pytasz o numer autobusu. W Buenos regułą jest przystanek odpowiadający tylko jednej linii, przystanki zaś są rozlokowane co pięć metrów. Po uzyskaniu odpowiedzi stajesz na końcu wlaściwej kolejki i czekasz na podjazd autobusu. Kilkadziesiąt osób, które czeka razem z tobą, w spokoju czyta gazety i siorbie yerbę.
Bilet za przejazd kosztuje 1,2 peso. Ale w Argentynie od dwunastu lat nie produkuje się pieniędzy. W efekcie nigdzie nie sposób dostać monet. Ludzie trzymają je w skarbonkach, a cel oszczędzania jest jeden: opłata za bilet autobusowy. Przeszedłem ponad kilometr, wędrując od sklepiku do sklepiku, od kiosku do kiosku, od straganu do straganu w poszukiwaniu kogoś, kto zlituje się nad biednym turystą i rozmieni mu dwa pesos (już w papierku) na dwie monety. Nikt. Nic. Nigdzie. Każdy bezradnie rozkłada ręce lub – co znacznie wygodniejsze – wystawia kartkę z napisem NO CAMBIO: nie wymieniamy.
Skoki do fontanny
Idziemy na Plaza de Mayo. To tutaj zbierają się matki młodych mężczyzn zaginionych w czasach junty. W każdy czwartek odbywa się ich milczący marsz. Byliśmy tam w poniedziałek, a mimo to stały tam kordony policji.
Wielkie wrażenie robi widok widok kąpiących się w fontannie przy ulicy 9 de Julio. To najszersza ulica świata: w obu kierunkach ma po osiem pasów ruchu. Myli się ten, kto wyobraża sobie w tym momencie zgraję dzieciaków taplających się w 35-stopniowym upale. Dzieciaki, owszem, są, ale oprócz nich fikołki i salta do wody robią również ich ojcowie, tudzież stateczni wujaszkowie.