Stary americano mknie popękanym asfaltem z prędkością ponad 100 km/h. Od siniaków chronią nas tylko miękkie, czerwone kanapy. Silnik wyje, buczy, jakby miał odlecieć, ale jeszcze mocniej dudni muzyka, kubański reggaeton. Na pontiaka rocznik 1951 (Alberto ma go od dziesięciu lat) natykamy się godzinę wcześniej przy dworcu autobusowym. Biletów na autobus nie ma.

Reklama

Znudzona kasjerka informuje nas, że możemy poczekać na drugi, który będzie za cztery godziny. Wracamy więc do przydworcowych sępów. W Varadero przebywać mogą tylko koncesjonowani taksówkarze, ale jest ich tak mało, że praktycznie nie da się ich złapać. Tę lukę wypełniają na krótkich dystansach konne bryczki i tzw. coco taxi, czyli motorowery z budą przypominającą rozłupanego kokosa. Dystanse dłuższe to już pole do popisu dla nielegalnej inicjatywy prywatnej.

Alberto szybko zjeżdża z głównej drogi, ale tuż przed skrętem zdąża nas jeszcze minąć nasz niedoszły autobus, który niemal pusty mknie do Hawany. "Jakby zatrzymała nas policja, to jesteśmy starymi amigos" - tłumaczy nasz nowy przyjaciel. "Wy jesteście rodzicami chrzestnymi mojej Estefanii. Jedziemy teraz do Hawany, by załatwić dokumenty. Wiozę was za darmo. Za darmo!" - powtarza z naciskiem. Po chwili, błyskając złotym zębem, wyciąga z portfela zdjęcie czarnowłosego maleństwa. "Jakie śliczne!" - wykrzykujemy zgodnym chórem.

Nasz kierowca daje cyrkowy popis umiejętności: jednocześnie prowadzi, zamyka otwierające się drzwi pasażerów, otwiera zamykające się okno, zatrzaskuje drzwiczki schowka, ręcznie uruchamia wycieraczki i zabawia nas rozmową. A do tego wystarcza mu jeszcze czasu, by machać do wszystkich nadjeżdżających z przeciwka americanos. Większość z nich wiezie oczywiście "starych przyjaciół".



Sceny z Barei w tropikalnym klimacie

Dziwne miasto, dwa miliony ludzi, a w samym centrum budzi nas rano pianie koguta. Jednak Hawana jest smutna. Gdziekolwiek spojrzeć, królewskie kamienice, kapiące od zdobień teatry, opery - większość w ruinie. Przepyszne secesyjne kamienice jakby zapadają się w sobie, bezsilnie wypuszczają z zawiasów okiennice, otrząsają się ze stiuków i zdobień. Skurczone, zapomniane w rozpaczy czekają na cud.

Reklama

Na Kubie nie można kupić domu ani mieszkania. Akt kupna traktowany jest jak zdrada ideałów i grozi konfiskatą. Ale czego sprzedać lub kupić się nie da, to można zamienić. Dwa razy w tygodniu odbywa się w stolicy giełda zamienna. Nielegalna, ale też nie zakonspirowana, skoro dowiadujemy się o niej niemal tuż po przybyciu do Hawany, w naszej prywatnej kwaterze. Prawdę mówiąc, bardziej przypomina ona melinę. Klatka schodowa ciemna, odrapana i brudna. Nasz pokój to ciemna nora dwa na trzy metry. Gdy wyciągnąć rękę z okna, dotyka się ściany sąsiedniego domu.

"Czyste ręczniki" - zachwala gospodyni, miła, ale z chytrym błyskiem w oku. Targu dobijamy w salonie wypchanym elektronicznym sprzętem. Dwa laptopy, telewizor, wieża i gospodarz, muskularny typ z włosami starannie poklejonymi lakierem, z wielkim złotym zegarkiem na ręku. Nie zwraca na nas uwagi, przegląda się w lustrze.

Wychodzimy w to posępne i dziwne piękne miasto. Na ulicach pełno sędziwych czterokołowych krążowników: chevrolety, dodge, plymouthy. Wiele mówią o przepychu Hawany ze schyłkowych czasów pułkownika Batisty, miasta bogaczy i amerykańskiej mafii. Nowych wozów jak na lekarstwo - takie władza pozwala kupować tylko ludziom władzy, wielkim sportowcom i wypożyczalniom samochodów.

Kulejący Eduardo, dumny właściciel siedmioosobowego chevroleta rocznik 1951, ma oficjalne pozwolenie. Nie musi drżeć przed policją. Gdy mijamy posterunek, wzgardliwie wzrusza ramionami.Taksówka była dla Eduardo marzeniem życia. Niedawno to marzenie się spełniło. Pomogła rodzina z Florydy. "To najlepszy zawód, sam decyduję, co robię, bardzo dobrze zarabiam. Po co studiować, lepiej być taksówkarzem" - mówi nasz kierowca i dodaje, że podobnie myśli wielu Kubańczyków.



Che na sprzedaż

Dzień później opuszczamy Hawanę, by spenetrować górskie kryjówki Che Guevary. Nasz chevrolet tak naprawdę to tylko fasada. Wewnątrz silnik rumuńskiego aro, skrzynia biegów od toyoty, pozostałe części - tego chyba nie wie nawet poczciwy Eduardo. Wszystko razem przypomina grzechotkę.

Pierwsze trzy godziny podróży spędzamy na polowaniu na benzynę. Nie na stacjach benzynowych, te Eduardo mija bez jednego spojrzenia. Wiadomo, że nie ma tam benzyny. Zagłębiamy się w labirynty krętych wąskich uliczek okolicznych miasteczek. Kierowca co jakiś czas znika w drzwiach jakiegoś domu, ale po chwili wraca, rozkładając ręce.

Wreszcie docieramy przed wiejski dom z plączącymi się po podwórku kurami i zamkniętymi w klatce trzema umorusanymi prosiakami. Gdyby nie palmy, wypisz wymaluj swojskie gospodarstwo spod Ostrołęki! Negocjacje nie trwają długo, dwóch mężczyzn ubranych w wytarte stroje robocze wytaszcza beczkę. Przy użyciu rurki i ust przelewają benzynę do plastikowych butli. Dwie Edwardo wlewa prosto do baku, dwie następne chowa na zapas.

Kilka godzin później wspinamy się krętą, wąską drogą w stronę miasteczka Viniales, z której ulewy i burze zmyły połowę asfaltu. Eduardo klnie pod nosem. Dotąd nie oddalił się od Hawany na więcej niż kilkadziesiąt kilometrów. Wokół nas zielone kopuły gór, porośnięte gęstą roślinnością. Do kryjówki Che żadnych znaków. Eduardo co chwila zatrzymuje samochód, trąbi na przechodniów i wypytuje o drogę. W głębi lasu dostrzegamy ruiny.

Wysiadamy. W półmrok dżungli prowadzą nas zniszczone kamienne schody. Dziesięć minut w dół i nagle znajdujemy się pod niezwykłym skalnym nawisem. Przed nami wyrasta kamienny piknikowy stolik, a obok - tego w środku dżungli spodziewać się nie mogliśmy - nieczynna fontanna. Nie, to nie mogła być kwatera główna wodza rewolucji!

Po półtorej godziny telepania i przepytywania dojeżdżamy wreszcie do dwóch wapiennych skał. Przed wejściem do pieczary próbuje zatrzymać nas mężczyzna, domagając się pieniędzy. Traktujemy go jak żebraka i mijamy. Mężczyzna jednak pokrzykuje i wymachuje wyciągniętą z torby legitymacją.

Za Che i rewolucję trzeba płacić. Płacimy więc i wchodzimy, by nasycić wzrok pięknem stalaktytów i stalagmitów, a także obejrzeć mieszkanie wodza. To tylko drewniane ścianki, prycza i biurko, na którym stoi radiotelefon z urwanym kablem.

Pora wracać. Otumanieni wielogodzinną jazdą już nie wiemy, czy to mgła, czy spaliny wewnątrz samochodu. Nagle z odrętwienia wyrywa nas huk. Stary samochód traci moc, aż wreszcie zatrzymuje się na skraju drogi. Jest pierwsza w nocy, egipskie ciemności, a zimny wiatr od morza powoduje, że po chwili trzęsiemy się jak osiki. Eduardo nie reaguje na nasze pytania, zaszywa się w samochodzie i zamiera bez ruchu.

My spędzić nocy w samochodzie nie chcemy. Stajemy na drodze. Dwa nowoczesne autobusy mijają nas, nawet nie zwalniając. Machamy rozpaczliwie i wreszcie zatrzymujemy kierowcę. Eduardo i jego chevrolet rozmywają się w mroku.



Dokąd prowadzi ta droga?

Tym razem bilety do Trynidadu kupujemy dwa dni wcześniej i umieszczamy się w wytwornym autobusie. Komfortowy, cichy i... niezwykle zimny. Z wysokości piętra obserwujemy przesuwające się krajobrazy. Domki w większości są tu tak niskie, że odruchowo garbimy się na myśl o wejściu do nich.

Autobus na Kubie to jeden z najbardziej jaskrawych przykładów segregacji miejscowych i obcych. Tubylcy tłoczą się w rozklekotanych, psujących się często, zardzewiałych puszkach, dolarowi panowie rozsiadają się wygodnie w lodowych trumnach. Teoretycznie obcy mogą też zająć miejsce w kolorowym i zatłoczonym autobusie dla tubylców. Dla turystów w każdym autobusie zarezerwowane są dwa miejsca. Ale zdobyć je udaje się tylko najtwardszym globtroterom, i to po kilkudniowej walce.

Na dworcu autobusowym w Trynidadzie kilkunastu przekrzykujących się miejscowych zachwala swoje kwatery. Stoją na granicy parkingu, odgrodzeni od nas linką trzymaną przez dwóch wrzeszczących strażników.

Łowy wygrywa Ana, korpulentna czarnowłosa kobieta, która z dumą prowadzi nas do swojego mieszkania. Idziemy brukowanymi uliczkami miasta z dumną barokową katedrą, pięknymi kamienicami i malowniczo obdartymi domkami. I co kilkadziesiąt metrów natykamy się na kolejne przejawy przedsiębiorczości. "Restaurant, amigos?" - to najczęstsze pytanie. Bo na Kubie restauracji jest dużo, tylko znaleźć je bardzo trudno. My na szczęście nie musimy szukać. Takiego jedzenia jak w prywatnej garkuchni u Any nie zakosztowaliśmy ani w luksusowym hotelu w Varadero, ani w żadnej z oficjalnych restauracji.

Wracamy, mijając pastwiska ze stadami krów, o których wiemy już, że są niemal tak samo nietykalne jak w Indiach. Za zabicie krowy idzie się tutaj do więzienia. Podobno dużo osób siedzi na wyspie właśnie za to. Zakaz pochodzi od samego Fidela. Od wielu lat Kuba boryka się z brakiem mleka. Jest ono reglamentowane nawet dla dzieci.

Wśród gajów pomarańczy, pastwisk, pól trzciny cukrowej widać wyblakłe od słońca rewolucyjne hasła: "Rewolucja to nasza droga", "Socjalistyczna ojczyzna albo śmierć. Zwyciężymy", "Rewolucja - jedność, niepodległość, słuchanie naszych słów, przysłuchiwanie się naszym snom, które mówią o wolności w socjalizmie" i najsławniejsze złota myśl Che: "Hasta la victoria, siempre", czyli "Zawsze, aż do zwycięstwa". Jest ich mnóstwo: na murach, słupach, pomnikach, przydrożnych transparentach i afiszach.

Różnych tablic czy pomników więcej tu zresztą niż znaków drogowych. Ale i jedne, i drugie wydają się podobnie zagubione. Są stare, często ledwo czytelne, z łuszczącą się farbą. Nowych nie ma.

To chyba największa niespodzianka naszej wizyty. W końcu jesteśmy na Kubie zaledwie miesiąc po 50. rocznicy rewolucji! Ale ta rewolucja na kolorową i zadbaną wygląda tylko na koszulkach sprzedawanych turystom.