Konamy z upału. Pot spływa strużkami po ciele. Barwi ubranie na rudo. Niewolnicy, którzy wznosili te monumentalne budowle, musieli czuć się tu jak w piekle. Przy budowie każdej z nich z nich ginęły tysiące. Podobno przeklęli to miejsce na wieki. Zniknęło jednak tylko na czterysta lat. Odnaleziono je przypadkiem w XIX wieku. Dzisiaj poraża pięknem szczątków.
Zaciągamy się powietrzem jak papierosem. Oto stoimy przed ruinami stolicy imperium miliona słoni, przed kopią wszechświata otoczonego łańcuchami mitycznych gór i oceanów. Czujemy się jak przybysze z ciemnogrodu. Cześć Siwie, cześć Wisznie i Brahmie, cześć Buddzie, cześć krwiożerczym królom khmerskiego mocarstwa obejmującego w XIII wieku całą dzisiejszą Kambodżę, Tajlandię, Wietnam i Laos. Cześć dzikim figowcom – dzisiejszym władcom Angkoru.
One dolar Cambodia
Wyruszamy z Siem Reap tuk-tukiem, czyli najpowszechniejszym i najtańszym środkiem transportu w Kambodży – małą, najwyżej czteroosobową, przyczepką, której siłą napędową jest motocykl. Przed nami dwa dni zwiedzania świętych i przeklętych zarazem ruin Angkoru. Czasu mało.
Zaczynamy od najbardziej znanych – Angkor Watu (sześć kilometrów od Siem Reap), dzieła dwunastowieczego króla Surjawarmana II, za czasów którego równie gorliwie czczono tu trójcę hinduistyczną, jak i Buddę. Hinduizm, a później buddyzm, przywędrowały do imperium khmerskiego z Indii przez ziemie dzisiejszej Indonezji. Długo obie religie funkcjonowały obok siebie, przenikając się wzajemnie.
Buddyzm zaczął dominować dopiero za panowania następcy Surjawarmana II - Dżajawarmana VII. Niektórzy historycy buddyzmowi właśnie przypisują upadek imperium khmerskiego. Obalił bowiem z czasem kult króla-boga, który stracił dotychczasową władzę i nadprzyrodzoną w oczach ludu moc. Imperium powoli ogarniał chaos i rozkład. Kult dewaradży (króla-boga), zapoczątkowany przez króla Dżajawarmana II, założyciela panującej sześćset lat dynastii, był bowiem nie tylko religią, ale też sposobem rządzenia. Nie tyle wierzono, co przyjmowano jako oczywistość, że król jest jednocześnie bogiem. Przedstawiał się jako jego wcielenie na ziemi. Świątynie, które wznoszono, dedykowano nie bogu w niebie, ale królowi-bogu na ziemi. Był władcą absolutnym. Uosabiał śmierć i życie. Siał zniszczenie, aby tworzyć nowy świat. Lud kochał go i bał się jednocześnie.
Jedziemy przez dżunglę. W czasach imperium były to pola uprawne. Po upadku wszystko skrył las. Gęstą puszczę urozmaicają tu i ówdzie małę, drewniane chatki, przed którymi brodzą w piachu nagie niemowlaki. Trochę dalej od nich robią to samo małe makaki. Widok dość częsty w Kambodży.
Gdy docieramy na miejsce, zanim zdążymy wysiąść z tuk-tuka, dopada nas tłum kobiet i dzieci. Obstają ruiny świątyń od świtu do nocy. Oferują wszystko: wodę, piwo, przewodniki, koraliki i strach pomyśleć, co jeszcze. Wszystko za jednego dolara. Są nachalne. Chwytają za ręce. Przysięgają, że nas zapamiętają. Przedzieramy się przez tłum niczym przez zarośla dżungli. Urocze dziewczynki w szkolnych mundurkach pokazują tandetne bransoletki. Nie możemy nic kupić. Gdyby zwiedziały się o tym inne dzieciaki, rozniosłyby nas w proch. Gdy tylko wyczują wahanie, słabą wolę lub zwyczajnie dobre serce, ze słodkich maluchów przemieniają się w rozwścieczone zwierzątka i atakują, jakby widziały w nas łup do zagarnięcia. Jedyny sposób na nich to... obojętność. Te bardziej nachalne towarzyszą co najwyżej do miejsca sprawdzania biletów.
Jeszcze parę kroków. Kilku naciągaczy, paru żebraków, wrzeszczących dzieci. I jest. Oto stajemy u wrót największego obiektu sakralnego świata. Dzieła dedykowanemu śmierci. Angkor Wat pomyślano bowiem jako grobowiec. Dzieła wzniesionego dzięki śmierci tysięcy niewolników. Główne wejścia umieszczono od zachodu – kierunku świata zmarłych. Przed nami olbrzymia fosa, która na pierwszy rzut oka wydaje się wręcz rozległym jeziorem. Współcześni matematycy i architekci czczą ten obiekt jako jeden z doskonalszych tworów ludzkiego umysłu. Obmurowana fosa w każdym punkcie ma szerokość stu osiemdziesięciu trzech metrów, na obwodzie niemal sześciu kilometrów, tolerancja błędu jest mniejsza niż dwa i pół centymetra. W wodzie odbijaj się pięć olbrzymich wież w kształcie pąków lotosu lub, jak kto woli... fallusa.
Wchodzimy przez groblę do świątyni centralnej. Z każdego zakątka, ściany, kolumny zerkają na nas półnagie tancerki świątynne i kurtyzany. Wyrzeźbiono ich tu dwa tysiące. Jedna mruga okiem, druga pieści piersi, inna prowokacyjnie rozkłada nogi w tańcu. Przepiękne. Dziwaczne fryzury i nieproporcjonalnie duża biżuteria nasuwają skojarzenia z istotami z kosmosu. Zachęceni urodą rzeźb przemykamy do galerii reliefów. Chcemy być pierwsi i sami. Chwile to tak mistyczne, jak długa modlitwa. Reliefy ciągną się w nieskończoność. Wzdłuż i wszerz. Na ścianach tłoczą się postaci ludzkie i zwierzęce, sceny batalistyczne, obrazy z hinduistycznej mitologii.
Przyglądamy się księdze historii XII-wiecznego imperium khmerskiego wyrytej w kamieniu. Triumfalne defilady Surjawarmana z królewską tiarą na głowie, sztandary bojowe, orkiestry wojskowe. W jednym miejscu przeciwnicy ruszają do boju na słoniach, w drugim walczą na miecze. Tu Sitę, żonę Wisznu porywa demon. Tam torturują straceńców w piekle.
Wszystko wykonane z niebywałą precyzją – włócznie, tarcze, stroje – z zachowaniem proporcji ciała i mimiki twarzy. Sceny walk doskonale oddają dynamikę sytuacji, jakby były rzeźbione w drewnie, a nie w kamieniu. Polerowany piaskowiec idealnie się do tego nadawał. Dwieście tysięcy postaci. Każda inna. To robi wrażenie.
Samotne podziwianie scen z Ramajany i Mahabharaty nie trwa jednak długo. Zza kolumny wyskakuje makak. Wyraźnie zdegustowany naszą obecnością daje do zrozumienia, że jest tu panem i zaczyna zdzierać ze ścian oznaczenia konserwatorów. Gdy jedna z pracownic próbuje powstrzymać rozzuchwalone zwierzę, rzuca się na nią z piskiem. Nie ma szans w starciu z jego ostrymi zębami. I my wolnym, ale stanowczym krokiem zmierzamy ku wyjściu. Nie chcemy budzić innych demonów tego przeklętego miejsca odebranego całkiem niedawno dżungli.
Bajeczne głowy Bajonu i kamienne drzewa
Upał narasta. Puchną ręce i nogi. Głowa pulsuje. Czasu jednak coraz mniej. Nie dajemy więc za wygraną. Wsiadamy do naszego tuk-tuka i stajemy przed bramą świętego miasta, z której szczytu spogląda na nas olbrzymia twarz samego króla lub, jak kto woli, Buddy Miłosierdzia.
Angkor Thom, stolica imperium khmerskiego, oddalona od Angkor Watu o dwa kilometry, to dzieło żarliwego buddysty – Dżajawarmana VII. Z czasem i on zaczął uważać się za wcielenie doskonałości – mahajanistycznego bodhisattwy Awalokiteśwary. To, co pozostało po realizacji jego fantazji architektonicznych, daje wyobrażenie, jak wyglądał Angkor Thom przed setkami lat.
Zbudowany na planie kwadratu, z dwunastokilometrowym murem z laterytu. Do stołecznego miasta prowadziło pięć bram – po jednej z czterech stron świata, piąta wiodła do pałacu królewskiego.
Wchodzimy bramą południową po szerokiej grobli przez fosę. Według historyków, w czasach imperium khmerskiego roiło się w niej od krokodyli. Po obu stronach kamienne olbrzymy wyobrażające bogów i demony. W dłoniach trzymają węże o wielu głowach. Khmerowie wierzyli, że są potomkami mitycznego węża Nagi. Był on dla nich mostem prowadzącym do siedziby bogów. Przejście przez groblę i wejście do miasta oznaczało wkroczenie do hinduistycznego nieba.
Wąż pełnił również rolę opiekuna Buddy, który często był przedstawiany przez Khmerów w pozycji leżącej na wężowym ciele, ochraniany jego głowami. Buddyzm i hinduizm zawsze miały w Kambodży charakter lokalny, wymieszane ze sobą, przefiltrowany przez bogatą wyobraźnię Khmerów. Najchętniej czcili jednego z bóstw hinduistycznej trójcy (Wisznu, Sziwa, Brahma) – w zależności od tego, z którym utożsamiał się ich aktualny król – oddając przy tym należną cześć Buddzie i pielęgnując starannie khmerskie mity.
Przekraczamy sferę sacrum. Jesteśmy w historycznej stolicy Khmerów z przepięknym klejnotem w środku - świątynią Bajon. Hołdem złożonym królowi-bogu, Dżajawarmanowi VII. Ponad dwieście olbrzymich twarzy z kamienia wita nas delikatnym uśmiechem. Na każdej wieży z czterech stron świata masywne oblicza króla spoglądają na swoje imperium dzień i noc. Jeszcze dzisiaj budzą zachwyt i przerażenie. Na najniższym tarasie reliefy. Obok wydarzeń historycznych sceny z życia codziennego. Tancerki oddają się zabiegom upiększającym. Kobiety gotują na szerokich rondlach na otwartym ogniu – widok często spotykany również dzisiaj na khmerskiej wsi. Towarzysząca wojsku markietanka parająca się najstarszym zawodem świata.
Legendy mówią, że tak precyzyjnych rzeźb nie mogła stworzyć ludzka ręka i Bajon jest tworem boskim. Niektórzy historycy utrzymują natomiast, że rzeźbiarze Angkoru znajdowali się pod wpływem narkotyków i reliefy są odbiciem ich wizji.
W imperium khmerskim nałogowo używano używek preparowanego ze sfermentowanego ryżu. Na te chwile przyjemności mogła sobie pozwolić nawet biedota. Twarze rysami przypominające Majów jeszcze długo towarzyszą nam w dalszej pielgrzymce. Kiedy giną za ostatnim fikusem i kolejnym zakrętem.
Przecieramy zaparowany aparat, poprawiamy czapki na głowie i ruszamy do Ta Phrom – raju każdego fotografa. Świątynia poświęcona pamięci matki króla Dżajawarmana VII wygląda tak jak ją odnaleziono w XIX wieku – cała pokryta dżunglą. Olbrzymie konary drzew niczym wężowe sploty obejmują budynki. Przedzierają się przez dachy, okna. Wyrastają w najmniej spodziewanych miejscach. Trudno odróżnić, gdzie zaczyna się kamień, a gdzie jeszcze jest drzewo. Dzikie figowce i bananowce wyglądają jak pasożyty żerujące na swojej ofierze.
Panuje tu półcień, mimo że jest wczesne popołudnie. Promienie słońca przemykają między ciasno skręconymi na kamieniu węzłami konarów, które wydają się teraz złote. Dżungla rozłożyła się tu wygodnie, nic sobie nie robiąc z inskrypcji na stelli „Dżajawarman VII zagorzały wyznawca buddyzmu, który stanowił drogę wiodącą do najwyższego oświecenia (…) miecz trzebiący dżunglę”. Jest cicho. Czujemy się trochę jak na cmentarzu. Tutaj natura zadała ostateczny cios staraniom upartych ludzi o nieśmiertelność.
Szesnaście kilometrów na Bateai
Następny dzień zaczynamy od targowania się. Chcemy zobaczyć świątynię Bateai Srei oddaloną o szesnaście kilometrów od Siem Reap. Kierowca tuk-tuka w otoczeniu kilku kolegów z branży żąda dwudziestu dolarów. Nie możemy na to przystać. Nie chodzi o skąpstwo. Tu toczy się gra o nasz honor. Khmerowie, podobnie jak Arabowie, nie szanują ludzi, którzy się nie targują. Kierowca jest trudnym przeciwnikiem. Aby przełamać impas, zostajemy przy szesnastu dolarach. Dla nas to przyzwoita suma, dla niego majątek. Wsiadamy i jedziemy. Tuż za rogatkami miasta roztaczają się uroki khmerskiej wsi.
Drewniane, rozpadające się chaty na palach, przed nimi klepiska, przy których kobiety mieszają w olbrzymich garach jedzenie, obok sadzawka lub rów z wodą przypominającą konsystencją i kolorem glinę. W niej między wystającymi rogami bawołów, które znalazły schronienie przed upałem, pluskają się dzieci. Dla nas egzotyczne obrazki, dla Khmerów przygnębiająca codzienność. W kraju, w którym jeszcze do roku 1990 trwała wojna, życie nie jest sielanką. Szczęśliwi ci, którzy utrzymują się z turystów. Wieś musi radzić sobie sama.
Kim byli ci ludzie za reżimu Czerwonych Khmerów? Po której stronie się znaleźli? Komu wymordowano rodzinę? Czyja rodzina wymordowała inną? Czy stary poczciwy kierowca tuk-tuka mógł być bezwzględnym oprawcą rozłupującym siekierą czaszki ofiar? Tutaj takich pytań lepiej nie zadawać. By wyjść z traumy przeszłości, Khmerowie muszą mieć pamięć wybiórczą.
Docieramy do świątyni. Przewodnik nie kłamał. To jedno z najwspanialszych zabytków architektury khmerskiej. Odkryte dopiero w 1914 roku. Cudowna koronkowa robota. Dekoracje ścienne wyrzeźbione w różowym piaskowcu sprawiają wrażenie jakby zostały utkane. Perfekcja wykonania przekraczająca ludzkie możliwości, a jednak to dzieło człowieka. Wchodzimy przez bramę na dziedziniec z miniaturowymi budynkami. Strzegą ich posągi pół małp pół ludzi.
Reliefy przedstawiają między innymi sceny walk Hanumana, małpiego boga. Całość budowli różni się od majestatycznych świątyń Angkor Thomu czy Angkor Watu. Wydaje się lekka i delikatna. Jej wieże mierzą niecałe dziesięć metrów. W końcu Bateai Srei to tyle, co twierdza kobiet.
Historycy do dziś nie są jednomyślni, jeśli chodzi o przeznaczenia kompleksu. Ustalili jedynie, że powstał prawdopodobnie w X wieku, za panowania króla Radżendrawarmana, kiedyAngkor stał się stolicą.
W drodze powrotnej rzucamy jeszcze spojrzenia na inne świątynie. Jest ich za dużo na kilkudniowy pobyt. Wszystko, co do dej pory widzieliśmy i co będziemy oglądać, traci na znaczeniu w obliczu świątyń Angkoru. "Piękne" to stanowczo za mało, by je opisać. Nasz język nie zna słów, które mogłyby oddając ich urodę, wdzięk i majestat.