Anna Sobańda: Jak często słyszeliście, że zabieranie dwójki dzieci w podróż dookoła świata to szaleństwo i głupota?
Eliza: Od samego początku spotykaliśmy się z krytyką tego pomysłu. Przykre było to, że właśnie najbliżsi uważali że potraciliśmy rozum. Od przyjaciółki usłyszałam, że jestem egoistką, ponieważ realizuję własne marzenia kosztem dzieci. Zabierając je na rok ze szkoły zrobię im krzywdę, w dodatku sama tracę stanowisko w pracy, a mąż posadę menadżerską. Większości ludziom nie mieści się w głowie, że można spakować się w jeden plecak, zostawić wszystko za sobą i wyjechać na rok. Ludzie boją się, że nie będą mieli do czego wracać.
Wy się tego nie baliście?
Eliza: Nie, ponieważ to jest tylko złudzenie. Jeśli posiada wysokie kompetencje z racji swojego zawodu, lubisz to co robisz zawsze jest do czego wracać. Praca znajdzie się sama. Jeżeli nie odnajdujesz się w swoim zawodzie to może być to szansa na coś zupełnie nowego w twoim życiu co na pewno pozwoli Ci się rozwinąć i wreszcie robić to co lubisz.
Skąd w ogóle pojawił się pomysł takiej podróży?
Lusia: Wszystko zaczęło się od tego, że nie mieliśmy w ogóle dla siebie czasu. Mój tata praktycznie nie wracał do domu, często pracował do późna, albo wyjeżdżał służbowo. Mama też pracowała, a po powrocie do domu siedziała przy komputerze wykonując kolejne zlecenia. Właściwie rodzice w ogóle nie mieli czasu dla nas, nie znaliśmy się nawzajem. Na pomysł takiej podróży wpadła mama po swoim trzymiesięcznym wyjeździe do Indii. Postanowiła że wszystko trzeba zmienić i czas poznać się na nowo.
Czy ktoś z was miał jakiekolwiek wątpliwości?
Eliza: Nie jesteśmy wariatami, więc oczywiście mieliśmy wątpliwości. Jechaliśmy w nieznane. Nigdy wcześniej nie byliśmy w Ameryce Południowej, od której zaczynaliśmy naszą wyprawę. „Dobre rady” innych robią swoje. Nasłuchałam się ostrzeżeń, o tym że nas tam zabiją, porwą, a w najlepszym razie okradną. Dostawaliśmy rady, żeby Łucji przefarbować włosy na czarno, bo jako blondynka na pewno zostanie uprowadzona (śmiech). Ludzie potrafią zbudować rzeczywistość na podstawie relacji z wieczornego wydania wiadomości czy przeczytanego artykułu. Najczęściej są to osoby które nigdzie nie jeżdżą i nie mają zielonego pojęcia o świecie. Moja rada nie słuchać takich przemądrzałych malkontentów bo wyjazd z dziećmi nad polski Bałtyk w ich oczach będzie katastrofą.
Obawialiśmy się tego, na co nie mamy kompletnie wpływu, niefortunnych zdarzeń losowych czyli chorób np. malarii, na którą nie ma szczepionek.
Jak długo przygotowywaliście się do tej podróży?
Eliza: Przygotowania trwały 2 lata. Kumulowaliśmy w tym czasie budżet, gromadziliśmy sprzęt. Wciągaliśmy w te przygotowania też dzieci. Każdy dawał coś od siebie i w granicach możliwości.
Jak wyglądało gromadzenie budżetu na wyprawę?
Eliza: Od każdego z nas wymagało to pewnych poświęceń. Wojtuś największy mol książkowy w naszej rodzinie przyzwyczajony do kupowania książek w księgarni, aby oszczędzić zapisał się do miejskiej biblioteki. Ja przestałam chodzić na fitness i zaczęłam trenować bieganie. Po jakimś czasie przebiegłam swój pierwszy pół maraton. Przesunęliśmy kupno nowego samochodu po powrocie z wyprawy. Zrezygnowaliśmy z rodzinnych wypadów do kina, czy na pizzę. Przestawaliśmy wydawać na zbędne przyjemności. Wrzucaliśmy wszystko do przysłowiowej wspólnej skarbonki.
Przygotowując się do podróży wertowaliśmy też Internet, czytaliśmy blogi podróżnicze, zbieraliśmy informacje o miejscach, które chcieliśmy odwiedzić. Później był etap przygotowania trasy, która w rzeczywistości bardzo się zmieniała.
Pod jakim kątem ustalaliście trasę?
Eliza: Przede wszystkim wzięliśmy pod uwagę to, że jedziemy z dziećmi. Nie mogliśmy zaserwować im wycieczki od zabytku do zabytku, bo dzieci potrzebują urozmaicenia i aktywności ruchowej. Trzeba było uwzględnić takie atrakcje, które będą ciekawe dla nich. Oczywiście nie omijaliśmy takich miejsc jak Tical czy Machu Picchu. Spędzaliśmy tam więcej czasu aby dzieci faktycznie zrozumiały otaczającą ich historie i dobrze się przy tym bawiły. Syn przejechał się Carretere de muerte w Boliwi i zdobył Huayna Potos (6088) i Kilimandżaro(5885) w wieku 13 lat. Tak właśnie rozumieliśmy pokazywanie dzieciom świat. Chcieliśmy aby dotykały je rękoma. Łucja miała okazje w Meksyku obserwować jak wielkie żółwice znoszą jaja w piasku. Głaskała lwy i tygrysy a nawet małego krokodyla. Mieszkała w prawdziwej wiosce Masajów i wiosce Indian NASCO w Panamie. Właśnie takie przekazywanie wiedzy o świecie nas interesowało. Miało to być autentyczne tak aby dzieci uczestniczyły w życiu spotkanych na naszej drodze ludzi.
Podczas podróży zrezygnowaliście z hoteli, na rzecz noclegów w domach ludzi, których wyszukiwaliście przez serwis couchsurfing. Dlaczego?
Wojtek: Założeniem naszej podróży było to, że jedziemy do ludzi. Nie spaliśmy w hotelach, staraliśmy się znaleźć nocleg u mieszkańców odwiedzanych przez nas miejsc, a kiedy się to nie udawało, spaliśmy na dworcach, prosiliśmy o nocleg w kościołach czy zwyczajnie rozbijaliśmy namiot. Zdarzyło nam się kiedyś, że ludzie zabrali nas z ulicy, ponieważ zobaczyli malutką, zmarzniętą blondyneczkę, czyli naszą Lusię. Uznali, że ona nie może spać w namiocie i zaprosili nas na noc do siebie. Głównym założeniem wyprawy było to, żeby poznać świat jakim on jest naprawdę. Mieszkaliśmy u ludźmi, patrzyliśmy, co jedzą na śniadanie i kolację, gdzie pracują, jakie są ich zwyczaje i jak spędzają czas. Wszystko to co my robimy na co dzień, a jednak inaczej. Przebywanie z tubylcami daje taką wiedzę o danym kraju, jakiej nie da się uzyskać z książek czy z telewizji. Często wiadomości przekazywane w prasie czy dziennikach są zupełnie sprzeczne z tym, co zastaliśmy na miejscu. Oczywiście kiedy mogliśmy korzystaliśmy z couchsurfingu. To znany wszystkim podróżnikom portal gdzie możesz otrzymać nocleg.
Podczas podróży organizowaliście projekcje w szkołach i opowiadaliście dzieciom o Polsce. Skąd taki pomysł?
Lusia: Kiedy podróżowaliśmy często otrzymywaliśmy pomoc od lokalnej ludności. Mieliśmy wrażenie że cały czas bierzemy coś od ludzi - nocleg, jedzenie, czasami bywało tak że ktoś kupił nam bilet na pociąg czy autobus bo cieszył się, że odwiedziliśmy jego dom. Pomyśleliśmy więc, że musimy coś dać również od siebie. Nie mogliśmy zabrać prezentów z Polski i dźwigać przez cały rok w plecakach. Żeby coś dać od siebie razem z Wojtkiem wymyśliliśmy jeszcze w Polsce projekt „Szkoły świata”. Odwiedzaliśmy szkoły w miejscach gdzie akurat byliśmy i pokazywaliśmy lokalnym dzieciom prezentacje o Polsce. Opowiadaliśmy o naszej kulturze, naszych tradycjach o tym co jemy i jakie mamy święta. Dzieciom najbardziej podobało się to, że mamy zimę i możemy ulepić bałwana, albo porzucać się kulkami ze śniegu. Niektóre nawet nie rozumiały że termometr może wskazywać temperaturę – 15 stopni.
Eliza: W prezentacjach często pomagaliśmy naszym dzieciom. Tańczyliśmy z mężem poloneza, puszczaliśmy nasz hymn, a na koniec pokazywaliśmy Reksia, Bolka i Lolka. Staraliśmy się promować Polskę.
A jak wyglądała kwestia języka?
Wojtuś: Wyjeżdżając znaliśmy wszyscy angielski. Jednak w Ameryce południowej większość ludzi w ogóle nic po angielsku nie rozumie. Hiszpańskiego nauczyliśmy się na ulicy i od ludzi, u których mieszkaliśmy. Codziennie pisaliśmy w zeszycie kilkanaście nowych słów i zwrotów i uczyliśmy się ich. Prezentacje w szkołach na początku wyglądały tak że całe wystąpienie mieliśmy napisane na kartce i zwyczajnie czytaliśmy każdy slajd. Sami do końca nie wiedzieliśmy, czy to co mówimy jest zrozumiałe dla dzieci. Chyba wszystko było ok, bo nigdy nikt nam nie zwrócił uwagi. Z czasem nauczyliśmy się mówić nawet lepiej od rodziców.
Jak załatwiliście kwestie związane ze szkołą?
Wojtuś: Rodzice musieli załatwić pozwolenie od kuratora oświaty na nauczanie domowe. Założenie było też takie, że testy z całego roku zdamy w wakacje zaraz po powrocie z podróży. Mieliśmy PDF-y wszystkich podręczników, ale trudno jest uczyć się o Mazurach, kiedy wspina się na Kilimandżaro czy Huayna Potosi. Testów więc nie zdaliśmy, ale dzięki podróży nauczyliśmy się hiszpańskiego i zdobyliśmy inną, cenną wiedzę której nigdy nie znajdziemy w podręczniku szkolnym. Doświadczenia z tej wyprawy na pewno przydadzą nam się w dorosłym życiu.
Czyli straciliście po prostu rok nauki
Eliza: Tak, Łucja skoczyła 3 klasę podstawówki przed wyjazdem, a kiedy wróciliśmy, poszła do 4, tylko rok później, niż jej rówieśnicy. Podobnie było z Wojtkiem, skończył 6 klasę, a po powrocie poszedł do 1 gimnazjum. W Polsce edukacja dzieci jest obowiązkowa. W naszym przypadku wykorzystaliśmy możliwość tzw. edukacji domowej. Dzieci przed wyprawą zostały skierowane do poradni psychologiczno-pedagogicznej gdzie przeszły testy czy mogą podlegać takiej formie edukacji. Dopiero na podstawie pozytywnej opinii specjalisty dyrekcja szkoły może wyrazić zgodę na inną formę edukacji niż szkoła. Oczywiście dzieci są poddawane obowiązkowym testom okresowym z wiedzy w ustalonym przez opiekunów i dyrekcję terminie.
Czy był jakiś opór ze strony systemu edukacji, żeby załatwić takie nauczanie z powodu podróży?
Eliza: Spotykaliśmy się ze zrozumieniem za strony władz szkoły. Nawet nas dopingowano. Dwa razy podczas podróży udało nam się przeprowadzić szkolną telekonferencji z kolegami i koleżankami naszych dzieci. To było bardzo sympatyczne.
Dzieciaki przeszły na nauczenie domowe, a wy? Musieliście rzucić pracę?
Eliza: Ja wzięłam bezpłatny roczny urlop, mąż niestety musiał się zwolnić. Po roku nieobecności na stanowisku dyrektora nie było szans na powrotu w to samo miejsce. W rezultacie zanim jeszcze wrócił do Polski podpisał umowę o pracę będąc w Hong Kongu. Ja natomiast po powrocie natychmiast się zwolniłam.
Czy w trakcie podróży zarabialiście na jej dalsze etapy na bieżąco?
Eliza: Tak, mieliśmy kilka projektów które realizowaliśmy z partnerami naszej wyprawy. Dla TZMO pisałam o kobietach które poznałam podczas rocznej wyprawy. Robiłam z nimi wywiady opisując jak żyją kobiety w innych częściach świata. Prowadziłam blog kulinarny. Dla Bonduelle przesyłaliśmy zdjęcia warzyw, a dla Marwita owoców. Beko otrzymywało fotki jak ludzie radzą sobie bez pralek lub zdjęcia z produktami ich marki wykorzystywanymi w życiu codziennym na całym świecie. APATOR otrzymywał od nas zdjęcia z ciekawostek technicznych z różnych zakątków świata i prowadził z nami kampanie wspierania dzieci z talentami które spotkaliśmy podczas naszej wyprawy. Trochę się działo, ale było o czym pisać, bo świat na prawdę zaskakuje.
To były kontrakty, które załatwiliście sobie wcześniej?
Eliza: Tak, jeszcze przed podróżą podpisywaliśmy umowy i opracowywaliśmy wspólnie z partnerami projekty które wspólnie mieliśmy zrealizować.
Wojtuś: Chodziło nam też o to, że nie chcieliśmy prosić firm, które z nami współpracowały o pieniądze tak po prostu, chcieliśmy dawać im coś w zamian i wspólnie zrealizować ciekawy projekt. Tak właśnie powstał projekt z APATOREM gdzie ja wyszukiwałem dzieci z pasją na całym świecie których nie było stać na realizowanie swoich marzeń, a oni finansowali pasję moich rówieśników. Często wystarczyło, że dostali gitarę, książki do nauki angielskiego lub rower którym mogli dostać się do szkoły. To była piękna sprawa.
Mieliście też wsparcie w postaci listów polecających
Wojtuś: Ja chodziłem do szkoły salezjańskiej w Toruniu, więc otrzymaliśmy list polecający od Salezjanów, że jestem fajnym uczniem i można przyjąć mnie wraz z rodziną na noc (śmiech). Dzięki temu, kiedy wchodziliśmy do kościołów, księża chętniej nas przyjmowali. Na Kubie spaliśmy w jednej z parafii, chociaż jest to prawnie zabronione. Otrzymaliśmy patronat Rzecznika Praw Dziecka i patronat Pani Marii Komorowskiej. W stolicy Peru, Limie otrzymaliśmy zaproszenie od polskiej Ambasady. Gościł nas Minister Turystyki w Laosie i Prezydent stolicy tego państwa. Bywało bardzo oficjalnie i tak się czuliśmy jak ambasadorzy naszego kraju.
Eliza: Mieliśmy też list polecający od pani Komorowskiej, od Rzecznika Praw Dziecka i prezydenta Torunia. Podróż z dziećmi wymaga jednak innego przygotowania, trzeba być bardziej odpowiedzialnym. Gdybyśmy jechali sami z plecakami, byłoby nam obojętne gdzie śpimy i co jemy. Podczas podróży chcieliśmy pokazać dzieciom, że świat nie polega tylko na tym, że bierzemy, ale powinniśmy też dawać coś od siebie. Stąd te prezentacje i wszystkie prace, jakie wykonywaliśmy.
Czyli szalona podróż, ale jednak z dużą dozą odpowiedzialności
Wojtuś: Założeniem naszej podróży był kontrolowany spontan. Byliśmy odpowiedzialni, ale zostawiliśmy sobie miejsce na niespodzianki i niezaplanowane decyzje. Wiele sugestii, dotyczących miejsc wartych odwiedzenia dostawaliśmy od ludzi, u których spaliśmy. Jedyne, co to na początku ustaliliśmy i tego się trzymaliśmy, to założenie, że w każdym państwie zostajemy nie dłużej niż tydzień, ponieważ było bardzo dużo kilometrów przed nami, a czasu mało.
Eliza: Wyjątkiem było Peru, gdzie spędziliśmy cały miesiąc podróż po tym kraju. Robiliśmy sobie czasem wakacje od wakacji. W Meksyku zostaliśmy zaproszeni przez mieszkających tam Wiolettę i Czarka do Tulum, gdzie dzieci zobaczyły żółwie znoszące jaja w piasku. Na Kubie zaś mieszkaliśmy przez tydzień w namiocie rozbitym na plaży, gdzie odpoczywaliśmy od naszej podróży ciesząc się przepięknym karaibskim morzem i świeżo zrywanymi kokosami prosto z palmy.
Czy zdarzały się sytuacje, w których czuliście się zagrożeni?
Wojtuś: Niespecjalnie. Nie chodziliśmy po zmroku, starliśmy się wracać do miejsca noclegu na 18. Trzymaliśmy się podstawowych zasad bezpieczeństwa i staraliśmy się nie pakować w problemy. Nic nam się złego nie przytrafiło, muszę rozczarować tych którzy szukają tu jakiejś sensacji.
Eliza: Czasami podejmowaliśmy ryzyko w imię poznawania nieznanych nam miejsc. Mąż odwiedził slumsy w Sao Paulo. Wszedł tam sam, nielegalnie. Udało mu się to dzięki temu, że miał brodę, co zmyliło strażników pilnujących wejścia. Porozmawiał na miejscu z dwoma miejscowymi dziewczynami o tym, jak się tam żyje na co dzień. Zrobił kilka zdjęć i wyszedł. To akurat nie było bezpieczne.
Jak znieśliście powrót do Polski po rocznej podróży?
Eliza: Kiedy wróciłam z rocznej podróży nie potrafiłam odnaleźć się w zastanej rzeczywistości. Położyłam szefowi na biurko wypowiedzenie i zaczęłam wreszcie robić to, co zawsze chciałam. Na początek zorganizowałam festiwal podróżniczy Extreme Travel Festiwal w Toruniu który jest już imprezą cykliczną. Obecnie organizuję drugie takie wydarzenie w Szczecinie: Family Travel Festiwal 2017 podczas Tall Ships Races. Napisałam książkę „Zabrałam brata dookoła świata” a teraz kończę jej drugą część. Prowadzę spotkania z kobietami motywując je do realizacji swoich marzeń, prowadzę spotkania podróżnicze w szkołach i jeżdżę do firm motywując młodych i starszych aby realizowali swoje pasje. Otworzyłam Fundacje „Łopacińskich Świat” i czuję, że żyje. Kontakt z ludzi sprawia że się rozwijam i robię wspaniałe rzeczy które są naprawdę coś warte.
A twój mąż?
Eliza: Mąż będąc w Hong Kongu podpisał już umowę o pracę. Po powrocie odwiedził dom na jeden dzień, a później założył garnitur i wrócił do pracy. On jednak kocha to, co robi. Hotelarstwo to jego pasja, więc nadal pracuje w swoim zawodzie.
Co jeszcze dała wam ta wyprawa?
Lusia: Mi dała to, że poznałam całą moją rodzinę. Dowiedziałam się, kim jest mój brat i kim są moim rodzice. Zorientowałam się na przykład, że tata nie jest tylko zapracowanym panem, że potrafi się wyluzować i normalnie porozmawiać.
Tyle czasu spędzaliście razem, nie dochodziło do konfliktów?
Wojtuś: Na początku bardzo kłóciliśmy się z Lusią i rodzice chcieli nas odesłać do Polski. Perspektywa zakończenia podróży i powrotu do domu sprawiła jednak, że przestaliśmy się kłócić, poznaliśmy się bardzo nawzajem i zaczęliśmy lepiej się rozumieć.
Powrót do szkoły był trudny?
Lusia: Bardzo tęskniłam za szkołą i koleżankami. Kiedy wróciliśmy byłam przeszczęśliwa że mogę odwiedzić babcie i moje koleżanki ze szkoły. Mogłam wreszcie przytulić się do mojego kota Bolusia i spać w swoim pokoju. Powrót do szkoły był dla mnie czymś wyjątkowym bo ja tęskniłam za szkołą. Miałam ta swoich przyjaciół, a na lekcje to nawet lubiłam chodzić więc mi było łatwo wrócić do tej rzeczywistości i bardzo dobrze się odnalazłam.
Wojtuś: Ja wolałbym dłużej podróżować. Muszę jednak jeszcze parę lat szkoły wytrzymać. Co tu mówić. Są obowiązki, matura i kiedyś studia. Na szczęście czas płynie na moją korzyść, a jeszcze jest tyle do zdobycia.
Planujecie kolejną wyprawę?
Eliza: Tak, planujemy odbyć podróż po Afryce śladami Stasia i Nel. W tym roku dostaliśmy patronat marszałka Senatu RP. Szukamy teraz partnerów, jesteśmy w trakcie przygotowań. Na pewno będzie Australia i Antarktyda których nie udało nam się zdobyć. Zostały nam jeszcze Filipiny i USA. Zawsze jest gdzie jechać bo świat potrafi zaskakiwać, a podróż wciąga bez reszty.
Znów wyjeżdżacie na rok?
Nie, tym razem planujemy podróż na dwa miesiące, tak żeby dzieci wróciły do szkoły pod koniec września. Daliśmy im rok podróży teraz jeżeli przyjdzie im ochota samodzielnie zdobyć świat to już na swój rachunek.